Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Классическая проза
Год издания: 0
isbn: 9788364374401
Скачать книгу
się, gdy się nie narzucam, che, che, che, ale byłbym stokrotnie, no, stokrotnie wdzięczny, a cóż to pana kosztuje?

      Wtem otwarto drzwi do sąsiedniej sali. Zrobił się ruch, lekki tłok przy drzwiach. Minister Jaszuński, mijając z dwoma panami Dyzmę i Kunickiego, uśmiechnął się do Dyzmy i rzekł do towarzyszy: – Oto nasz bohater dzisiejszego wieczoru.

      Kunicki niemal popchnął Dyzmę i zgiął się przed ministrem w ukłonie. Nie widząc innego sposobu, Dyzma wypalił: – Pozwoli pan minister poznajomić się z panem Kunickim. To mój stary dobry znajomy.

      Na twarzy ministra wyraziło się zdziwienie. Nie miał jednak nawet chwili na odpowiedź, bo Kunicki, potrząsając jego ręką, wybuchnął całą tyradą, jaki to jest szczęśliwy z poznania tak znakomitego męża stanu, któremu ojczyzna, a specjalnie rolnictwo, a jeszcze bardziej leśnictwo, ma do zawdzięczenia, że do grobu nie zapomni tej chwili, bo sam, jako rolnik i przemysłowiec drzewny, umie cenić wielkie zasługi na tym polu, że nie wszyscy, niestety, podwładni pana ministra zdolni są zrozumieć wielkie jego myśli przewodnie, ale na to jest zawsze rada, że on, Kunicki, zaciągnął niespłacony dług wdzięczności wobec kochanego i łaskawego pana Dyzmy, który raczył go przedstawić.

      Potok sepleniącej wymowy płynął tak wartko, że minister, coraz bardziej zdumiony, zdołał jedynie wymówić: – Bardzo mi przyjemnie.

      Gdy jednak natarczywy staruszek zaczął mówić o lasach państwowych w Grodzieńszczyźnie i o tartakach, które... – minister przerwał sucho: – Niechże mi pan pozwoli nie zajmować się tymi sprawami na raucie. Inaczej nie miałbym co do roboty, urzędując w ministerstwie.

      Podał rękę Dyzmie, Kunickiemu skinął głową i odszedł.

      – Twarda sztuka ten pański minister – rzekł Kunicki – no, nie przypuszczałem. Czy on zawsze jest taki?

      – Zawsze – odparł na wszelki wypadek Dyzma.

      Raut był skończony. Wielu jego uczestników przeszło jednak na kolację do sąsiedniej sali restauracyjnej.

      Staruszek przyczepił się Dyzmy na dobre. Przy stole ulokował się obok niego i gadał nieustannie. Dyzmie zaczęło się kręcić w głowie.

      Wprawdzie głównymi winowajcami tego stanu rzeczy był koniak i kilka kieliszków wina, jednakże Dyzma począł odczuwać zmęczenie i senność. Raz po raz na dobitek trzeba było pić i jeść, co – zważywszy nieprawdopodobne ilości pochłoniętych pokarmów – było wręcz męczące. Dyzma z rozrzewnieniem myślał o swym składanym wąskim łóżku, które zaraz po powrocie na Łucką rozstawi pod oknem. Jutro niedziela, pozwolą mu spać może i do dziesiątej.

      Tymczasem Kunicki chwycił go pod ramię.

      – Drogi panie, niechże mi pan nie odmawia, dopiero jedenasta, wypije pan ze mną kieliszek dobrego węgrzyna. Tutaj stoję, w Europejskim, zaraz na pierwszym piętrze. Mam do pana bardzo ważną sprawę. No, drogi panie Dyzma, nie odmówi mi pan przecie! Usiądziemy, panie, w ciszy, wygodnie, przy dobrym winku... No? Na pół godzinki, na kwadransik.

      Jednocześnie niemal ciągnął Dyzmę.

      Wyszli do westybulu i po chwili znaleźli się w obszernym pokoju. Kunicki zadzwonił na służbę i kazał podać węgierskie.

      W tymże czasie na dole kołowrotek oszklonych drzwi za każdym obrotem wyrzucał z wnętrza ucylindrowanych panów i strojne damy. Stojący na skraju chodnika szwajcar wywoływał samochody.

      – Auto pana ministra Jaszuńskiego!

      Zajechała lśniąca limuzyna i minister, żegnając się z pułkownikiem Waredą, zapytał: – Słuchaj no, Wacek, jak się nazywa ten twój facet, co to tak Terkowskiego objechał?

      – Byczy facet – stanowczo oświadczył nieco chwiejący się na nogach pułkownik – nazywa się Dyzma, pierwszorzędnie objechał...

      – To zdaje się ziemianin czy przemysłowiec, bo wiesz, jest w przyjaźni z tym znanym Kunickim, co to miał proces o dostawę podkładów kolejowych.

      – Powiadam ci, byczy gość. Prosto z mostu go, panie tego.

      – Tak, to musi być silny charakter. Wierzę we frenologię9. Czaszka naprzód podana i bardzo rozwinięta szczęka. Wierzę we frenologię. No, serwus!

      Zawarczał motor, trzasnęły drzwiczki. Na chodniku pozostał pułkownik.

      – Urżnął się czy co, do licha – rzekł do siebie – co ma wspólnego charakter z chronologią?

      Na stole stała lampa z zielonym, niskim kloszem, oświetlając jedynie mały krąg pluszowej serwety, pudło z cygarami, omszałą butelkę i dwa kieliszki bursztynowego płynu. Pokój tonął w mroku, w którym niewyraźnie rozpływały się kontury sprzętów. Dyzma zapadł w miękki fotel i przymknął oczy. Czuł się niezwykle ociężały i tak senny, że zasnąłby na pewno, słuchając tego monotonnego głosu, na który jak drobniutkie paciorki na cieniutką niteczkę szybko nizały się bezdźwięczne, sepleniące słowa, gdyby od czasu do czasu z drugiej strony stołu, z mroku, nie wysuwała się nagle w krąg lampy drobna postać Kunickiego, świecąc bielą gorsu i srebrną siwizną włosów.

      Małe, uważne a natarczywe oczy zdawały się wówczas wbijać w mrok, usiłując odnaleźć spojrzenie Dyzmy.

      – Widzi więc pan, widzi pan, jak to ciężko z tą biurokracją małych urzędników prowincjonalnych. Szykany i szykany. Zasłaniają się przepisami, ustawami, a wszystko po to, żeby mnie zrujnować, żeby odebrać chleb zatrudnionym u mnie robotnikom. Panie Dyzma, w panu, dalibóg, jedyny ratunek, jedyny ratunek.

      – We mnie? – zdziwił się Dyzma.

      – W panu – z przekonaniem powtórzył Kunicki. – Widzi pan, już czwarty raz wyjeżdżam w tej sprawie do Warszawy i powiedziałem sobie: jeżeli teraz nie wysadzę z siodła tego mego gnębiciela, tego tumana Olszewskiego, jeżeli teraz nie uzyskam w Ministerstwie Rolnictwa ludzkich warunków na drzewo z lasów państwowych – koniec! Likwiduję wszystko! Sprzedam Żydom tartaki, fabrykę mebli, papiernię, fabrykę celulozy, za bezcen sprzedam, a sam, czy ja wiem, w łeb sobie palnę albo co. Pańskie zdrowie, panie Dyzma – dodał po pauzie i wypił swój kieliszek duszkiem.

      – Ale cóż ja panu mogę pomóc?

      – Che, che, che – roześmiał się Kunicki – szanowny pan żartuje sobie. Tylko odrobina dobrej woli, tylko odrobina... O, nie, proszę pana, ja sobie doskonale zdaję sprawę, że to panu zajmuje i pański cenny czas, i tego... no i koszty, ale przy takich stosunkach, ho... ho! – Przysunął krzesło i nagle zmienił ton: – Szanowny panie. Powiem po prostu. Gdyby stanął przede mną jaki czarodziej i powiedział: „Kunicki, postaram ci się tę sprawę załatwić, tego draba Olszewskiego wylać, na jego miejsce do Dyrekcji Lasów Państwowych wsadzić kogoś, z kim można po ludzku gadać, postaram się o dobry kontyngent drzewa dla ciebie, co mi za to dasz?”. Otóż wówczas bez zająknienia odparłbym: „Panie czarodzieju, trzydzieści, niech będzie trzydzieści pięć tysiączków gotóweczką! Jak Boga kocham! Na koszta dziesięć do rączki, a po załatwieniu reszta”.

      Kunicki umilkł i czekał odpowiedzi. Lecz Dyzma milczał. Zrozumiał od razu, że ten oto staruszek proponuje mu łapówkę za robienie tego, czego on, Dyzma, on, Nikodem Dyzma, choćby na głowie się postawił, zrobić nie potrafi. Olbrzymia suma, kwota, której wysokość tak daleko wykraczała poza jego rzeczywistość, a nawet poza marzenia, jeszcze bardziej podkreślała nierealność całej transakcji. Gdyby Kunicki zaproponował trzysta czy pięćset złotych, interes straciłby dla Dyzmy abstrakcyjną nieosiągalność i przedstawił się jako korzystna okazja naciągnięcia starego. Przez głowę Dyzmy przeleciała jeszcze myśl, czy nie nastraszyć Kunickiego, że