Vianne powitała dzwonek z ulgą. Na litość boską, była zwykłą nauczycielką. Skąd miała wiedzieć, jak tłumaczyć niebezpieczeństwa i grozę wojny? Jak mogła uśmierzyć dziecięcy lęk, skoro własny dławił ją za gardło? Zajęła się doprowadzaniem klasy do porządku; odłożyła podręczniki do szafy, wytarła gąbką tablicę, ustawiła równo ławki. Kiedy wszystko było już jak należy, schowała przybory do pisania i papiery do skórzanej torby na ramię i z dolnej szuflady biurka wyjęła małą torebkę. Założyła słomkowy kapelusz, przypięła go szpilkami do włosów i opuściła klasę.
Kroczyła cichymi korytarzami, machając do koleżanek, które jeszcze były w swych klasach. Część sal została zamknięta, bo nauczyciele mężczyźni zostali zmobilizowani.
Przystanęła przy klasie Rachel, patrząc, jak przyjaciółka kładzie synka do wózka i podjeżdża do drzwi. Rachel planowała wziąć dłuższy urlop, żeby zająć się Arim, ale wojna pokrzyżowała te plany. Nie mając innego wyjścia, musiała zabierać dziecko ze sobą do szkoły.
– Wyglądasz tak, jak ja się właśnie czuję – zagadnęła Vianne przyjaciółkę. Ciemne, kręcone włosy Rachel z powodu potu napuszyły się jak strzecha.
– To nie może być komplement, ale jestem ich tak spragniona, że ci wybaczam. Nawiasem mówiąc, ubrudziłaś się kredą na policzku.
Vianne byle jak otarła twarz i nachyliła się nad wózkiem. Niemowlę smacznie spało.
– Jak się czuje mały?
– Jak na dziesięciomiesięczne dziecko, które powinno siedzieć w domu z mamą, a zamiast tego tłucze się w upale po mieście i przez cały dzień słucha wrzasków dziesięciolatków, znakomicie. – Rachel z uśmiechem odgarnęła z czoła wilgotny strąk włosów. – Czy w tym, co powiedziałam, było za dużo goryczy?
– Nie więcej niż w tym, co słyszę od innych.
– Ha! Gorycz ma swoje zalety. Zwłaszcza tobie mogłaby się przydać. Całe to twoje uśmiechanie się i udawanie, że wszystko jest w porządku, działa mi na nerwy.
Rachel ostrożnie sprowadziła wózek po trzech kamiennych schodkach na ścieżkę biegnącą ku trawiastemu boisku, niegdyś będącemu padokiem. Pośrodku niego bulgotała i tryskała wodą licząca czterysta lat fontanna.
– Szybciej, dziewczynki! – zawołała Rachel do Sophie i Sarah, które przysiadły na ławce. Usłuchały natychmiast i trzymając się za ręce, żwawo ruszyły przodem przed matkami, gadając bez ustanku z nachylonymi do siebie głowami. Drugie pokolenie najlepszych przyjaciółek.
Skręciły w alejkę łączącą się z ulicą Victora Hugo na wysokości bistra, gdzie staruszkowie siedzieli przy okrągłych metalowych stolikach, pijąc kawę, paląc i rozprawiając o polityce. Vianne ujrzała przed sobą trzy wynędzniałe kobiety, kuśtykające w obszarpanym odzieniu z twarzami żółtymi od kurzu.
– Biedaczki – mruknęła Rachel półgłosem. – Hélène Ruelle mówiła mi dziś rano, że wczoraj przed północą do Carriveau dotarło kilkunastu uchodźców. Wieści, jakie przynieśli, były niewesołe. Oczywiście Hélène zawsze koloryzuje.
W zwykłych okolicznościach Vianne nie odmówiłaby sobie skomentowania plotkarskiej natury Hélène, ale tym razem dała sobie spokój. Wedle słów taty Isabelle wyjechała z Paryża przed kilkoma dniami, a mimo to nadal nie dotarła do Le Jardin.
– Martwię się o Isabelle – powiedziała przygnębionym tonem.
Rachel wzięła ją pod rękę.
– Czy pamiętasz pierwszą ucieczkę twojej siostry z internatu w Lyonie?
– Miała siedem lat.
– A mimo to dotarła aż do Amboise. Sama. Bez grosza przy duszy. Przespała w lesie dwie noce i przekonała konduktora, żeby wpuścił ją bez biletu do pociągu.
Vianne niewiele pamiętała z tamtych czasów, nie licząc własnej rozpaczy. Po stracie pierwszego dziecka popadła w przygnębienie. Rok straty, mawiał Antoine. Ona również tak o tym myślała. Kiedy Antoine oznajmił, że zabiera Isabelle do Paryża, do taty, Vianne poczuła – niech jej Bóg wybaczy – wielką ulgę.
Czy mogło być dla kogokolwiek zaskoczeniem, że Isabelle uciekła ze szkoły z internatem, do której została wysłana? Vianne po dziś dzień czuła palący wstyd, że tak potraktowała młodszą siostrę.
– Miała dziewięć lat, gdy po raz pierwszy dotarła do Paryża – przypomniała Vianne, próbując znaleźć pociechę w rodzinnych opowiastkach o wyczynach Isabelle. Jej siostra była twarda, bystra i odznaczała się wielką determinacją. Już od najmłodszych lat.
– O ile dobrze pamiętam, dwa lata później wyleciała, bo uciekła ze szkoły, żeby zobaczyć wędrowny cyrk. A może za to, że spuściła się po prześcieradle z okna sypialni na drugim piętrze? – Rachel się uśmiechnęła. – Chodzi mi o to, że jeśli tylko Isabelle będzie tego chciała, to tu przyjedzie.
– Niech Bóg ma w opiece każdego, kto spróbuje jej w tym przeszkodzić.
– Będzie tu lada dzień, zobaczysz. No, chyba że spotkała po drodze księcia na wygnaniu i bez pamięci się w nim zakochała.
– Tak, jej to mogłoby się przydarzyć.
– Widzisz? Już ci lepiej. – Rachel uściskała przyjaciółkę. – Chodź do mnie, napijemy się lemoniady. To najlepsze na taki upał.
Po wczesnej kolacji Vianne położyła Sophie do łóżka, a sama zeszła na dół. Za bardzo się martwiła, żeby usnąć. Panująca w domu cisza przypominała, że żaden gość nie zastukał dzisiaj do jej drzwi. Nie mogła usiedzieć w miejscu. Rozmowa z Rachel uspokoiła ją wprawdzie, ale nie na długo. Wciąż martwiła się o Isabelle i miała złe przeczucia.
Wstała, usiadła, znowu wstała, podeszła do drzwi wejściowych, otworzyła je.
Z pozoru bezkresne pola ciągnęły się pod powleczonym purpurą i różem wieczornym niebem. Na dziedzińcu rysowały się znajome kształty wypielęgnowanych jabłoni rosnących między domem a oplecionym winoroślą i pnącymi różami kamiennym murem, za którym była droga do miasteczka i hektary pól z rzadka przetykane kępami pokrzywionych drzewek. Po prawej rósł gęstszy las, do którego za młodych lat wymykali się często z Antoine’em w poszukiwaniu samotności.
Antoine.
Isabelle.
Gdzie oni byli? Czy mąż walczył na froncie? Czy siostra podążała pieszo z Paryża?
Nie myśl o tym.
Musiała się czymś zająć. Najlepszy będzie warzywnik. Skieruje jej myśli na spokojniejsze tory.
Znalazła stare ogrodowe rękawiczki, włożyła kalosze i ruszyła do warzywnika założonego na płaskim kawałku terenu między szopą a stodołą. Na starannie wytyczonych grządkach rosły ziemniaki, cebula, marchew, brokuły, fasola, groch, ogórki, pomidory i rzodkiewki. Na wzniesieniu przy stodole Antoine posadził w rzędach krzewy malin i porzeczek. Uklękła na żyznej czarnej ziemi i zaczęła pielić chwasty.
Wczesne lato było zwykle dobrą zapowiedzią. Oczywiście zawsze coś mogło pójść nie tak z powodu kapryśnej pogody, ale jeśli regularnie wykonywało się ogrodnicze prace,