Nad południkiem zerowym w Królewskim Obserwatorium w Greenwich zawisło południe, promień słońca uderzył w kryształ na dłoni Juliana, wybuchł kalejdoskop barw, raz jeszcze otworzyła się błękitna otchłań. Tym razem Julian nie utknął. Zsunął się gładko, dosłownie przeleciał przez powietrze. Mógł wziąć ze sobą większy plecak, Ashtona, Deviego, Sweeneya, samolot. Przyszło mu do głowy, że jeśli nie przestanie spadać, rozbije się o ziemię. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, wpadł do ciepłej wody.
Zupełnie jakby osunął się w przerażenie.
Jego buty nie dotknęły dna. W panice wydostał się przez hebanową wodę na powierzchnię i poszukał w kieszeni lampki czołówki. Kiedy ją włączył, poczuł się lepiej, a jeszcze lepiej, gdy włożył ją na głowę. Skalisty brzeg znajdował się tuż obok od niego. Podpłynął, podciągnął się i wydostał z wody. Początkowo zaniepokojony jej ciepłem – w jaskini! – teraz poczuł wdzięczność. Co by począł, gdyby była lodowata? Jak długo pasażerowie „Titanica” przetrwali w północnym Atlantyku?
Trudno uznać jakiekolwiek obuwie za wodoszczelne, gdy wszystko ocieka wodą: skafander z neoprenu, buty, kurtka i spodnie, dwie koszule. Otarł twarz i poświecił lampką wokół jaskini. Był to podziemny świat zupełnie inny od tego, do którego trafił podczas pierwszej wyprawy rok wcześniej. Znajdował się na skraju czarnej zatoczki na dnie górskiego wąwozu. Wokół niego strzelały w górę setki ostrych skał. Po dwóch stronach zatoczki wznosiły się pionowe ściany z nienadającego się do wspinaczki wapienia. Jednak na brzegu, na którym stał, i naprzeciwko niego zbocza były łagodniejsze, a ściany, choć skaliste i nierówne, wyglądały na możliwe do zdobycia. Dobrze, że zabrał raki. Przymocował je do butów ostrożnie, by nie skaleczyć się o ostre kolce. Zazgrzytały o skałę, gdy zrobił kilka kroków, by się przyzwyczaić. Zupełnie jakby balansował na drucie ostrzowym Poppy W.
Czując się ociężale i niezgrabnie, Julian wykręcił kurtkę, otrzepał się jak pies i sprawdził sprzęt przed rozpoczęciem wspinaczki w poszukiwaniu księżycowej bramy. Baterie, zapasowe latarki, jej kamień na piersi, beret owinięty rzemykiem na karku, zegarek Suunto – imponujący komputer na rękę z barometrem, wysokościomierzem i monitorem pracy serca. Dumny z tego nowego gadżetu Julian włączył zegarek, by sprawdzić temperaturę w jaskini i współrzędne GPS. Jak głęboko poniżej poziomu morza się znajduje? W jakim kierunku się zwraca?
Niezniszczalny, precyzyjny czasomierz pokazał dwunastą, współrzędne południka zerowego i kierunek północny. Innymi słowy dokładne położenie teleskopu Transit Circle w chwili, gdy słońce padło na kryształ. To by było na tyle za czterysta funtów.
Poruszając się na czworakach, Julian pokonał zbocze do najwyższego punktu dna jaskini i stanął w miejscu, gdzie łączyło się ono ze ścianą z wapienia. Szukając dłońmi księżycowej bramy, chodził tam i z powrotem wzdłuż ściany, ale nie znalazł żadnego otworu. Przynajmniej z tej strony komora była hermetycznie zamknięta.
Wiedział, że musi istnieć jakieś wyjście, bo inaczej nie byłoby rzeki ani Josephine. W oddali słyszał też szum wody. Wrócił do zatoczki i poświecił supertrwałą, niezniszczalną latarką w górę i w dół ścian jaskini. W końcu coś zauważył. Po drugiej stronie zatoczki, jakby ukryta przed przypadkowym spojrzeniem, woda wyciekała z idealnie okrągłego otworu w skale i spływała w dół.
Na drugi brzeg można się było dostać, tylko przepływając zatoczkę. Julian poczuł coś na kształt ulgi. Nie musi już skakać w dal przez kanion. Kiedy wpadł do wody pierwszy raz, po prostu popłynął na niewłaściwy brzeg, to wszystko. Szkoda, ale teraz popłynie tam, gdzie trzeba.
Zawahał się na chwilę, zanim wskoczył do wody. Czy zatoczka jest tunelem czasoprzestrzennym, skrótem pomiędzy dwoma punktami w nieskończonym czasie i nieskończonej przestrzeni? Nie wiedział. I nie wydawało mu się, by tak było. Odległość nie była duża, jakieś dziewięć, dwanaście metrów. I woda była ciepła. Dobrze pływał. Zajął siódme miejsce w londyńskim triatlonie. Riley była z niego taka dumna. Zgoda, nie zapisał się do najwyższej grupy, ale i tak musiał przepłynąć półtora kilometra, a nie nędzne kilkanaście metrów. Pewny siebie wskoczył do wody, jakby usłyszał wystrzał startera. Płynął metodycznie, spokojnie, zbytnio się nie forsując. Lampka czołówka oświetlała tylko niewielki obszar czarnej wody tuż przed nim. Nie widział drugiego brzegu. Nieważne. Jeszcze minuta, najwyżej dwie i się tam znajdzie. Cieszył się, że posłuchał Deviego i zabrał tylko minimum sprzętu. Dwadzieścia trzy kilo więcej byłoby niepotrzebnym obciążeniem.
Julian płynął, płynął, płynął i płynął. Wydawało mu się, że pokonał więcej niż dwanaście metrów. Pewnie się pogubił, stracił orientację. Wszystko wyglądało tak prosto – płynąć do przodu – ale z jakiegoś powodu nie zawiodło go to na drugi brzeg, a lampka z krótkim zasięgiem zapewniała irytująco niewielkie wsparcie.
Płynął, płynął, płynął i płynął. Nad nim wznosiły się skały, złowieszcze i przytłaczające jak kamienni Tytani. Jak mógł je widzieć, choć znajdowały się tak wysoko, a nie widział drugiego brzegu niewielkiej zatoczki?
Zaczął odczuwać zmęczenie, płynęło mu się coraz trudniej. Kiedy poczuł, że robi się coraz cięższy, wpadł w panikę.
A gdy wpadł w panikę, zaczął tonąć.
Buty, kurtka, rękawice, latarki – wszystko przypominało kotwice przymocowane do jego ciała. Woda była ciepła, ale co z tego? Czuł, że powoli wciąga go ciepły odpływ.
Pływa w miejscu czy porusza się do przodu? Obrócił się, ale nie dojrzał miejsca, z którego wyruszył, ani brzegu, do którego zmierzał. Znalazł się pośrodku niczego. Przestał płynąć, wstrzymał oddech i nasłuchiwał wody spływającej po skałach. Nie usłyszał żadnego dźwięku z wyjątkiem własnego sapania.
Nie wiedział, co robić.
Nie miał odwrotu. Jedynym wyjściem było przepłynąć zatoczkę.
Wrócił do stylu klasycznego, ale w zwolnionym tempie. Ciało mu ciążyło, jakby do stóp miał przywiązane bloki z cementu. Odmawiało współpracy i nie chciało utrzymać się na powierzchni. Próbował się odwrócić na plecy, by odpocząć, ale nadal tonął. Kiedy przestawał machać rękami, tonął. Tonął nawet wtedy, gdy płynął do przodu. Z wielkim trudem utrzymywał głowę nad powierzchnią.
Odrzucił wodoszczelne rękawice, zapasowe latarki, baterie, karabińczyki, haki, niedziałający zegarek Suunto za czterysta funtów. Zrzucił kurtkę, rozpiął i strząsnął buty z rakami. Rozpiął i zdjął spodnie bojówki. Zrzucił z siebie wszystko z wyjątkiem lampki czołówki i cienkiej latarki Maglite, która mieściła się w kieszonce na piersi skafandra.
Mimo to tonął dalej. Strach był o wiele cięższy niż dwadzieścia trzy kilogramy sprzętu.
Głowa zanurzyła mu się pod wodę. Wrócił na powierzchnię, otworzył usta, próbował płynąć. Nadal tonął. Utrzymywał się na powierzchni z coraz większym wysiłkiem. Oddech stał się urywany, czas pod wodą się wydłużał. W panice i desperacji, chwytając rozpaczliwie powietrze, opuścił brodę na pierś i rzucił się głową do przodu.
Lampka na czole uderzyła w coś twardego i nieruchomego. Skała! Lampka pękła, zsunęła mu się z głowy i zniknęła w głębinie. Julian chwycił się brzegu skały, chwilę ciężko dyszał i wreszcie wydostał się z wody.
Przez długi czas leżał w ciemności, próbując odzyskać oddech. Gdyby lampka na czole nie złagodziła uderzenia, rozbiłby sobie czaszkę. Musiał płynąć dość szybko, choć wydawało mu się, że jest inaczej. Bo przyjął niezły cios. Co za parszywe oszustwo nie móc ufać własnym