Królestwo nędzników. Paullina Simons. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Paullina Simons
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788381395380
Скачать книгу
płonie. Nie ma czasu, żeby snuć poetyczne rozważania, co mogłoby i powinno być. – Ujmuje go za rękę i patrzy mu głęboko w oczy. – Nikt nas nie obroni, jeśli sami nie będziemy gotowi, nawet Bóg. Nie dlatego, że nie chce. Ale dlatego, że nie może. To mówił Jezus. Kazał nam mieć zapas oliwy do lamp. Nie mogę cię ochraniać, jeśli nie będziesz gotowy.

      – Nie jestem pewien, czy mówiąc o oliwie do lamp, Jezus miał na myśli morderstwo.

      – Mamy szansę rozpocząć gdzieś nowe życie – ciągnie Mallory. – Gdzieś z dala od tego miasta. Mówiłeś, że czeka na nas. Ale najpierw musimy działać. Nie możemy tego sprawić siłą woli. Musimy sami coś zrobić. A jeśli mur się zawali i nie będziemy mogli znaleźć sakiewki? Co poczujesz, gdy strażnicy znajdą nas skulonych w jakimś mokrym rowie? Co mi wtedy powiesz? Przepraszam, skarbie, próbowałem? – Ciągnie go za rękę. – Idziemy. Teraz musimy dostać się do muru. To najważniejsze.

      – Jesteś pewna, że nie chodzi ci o miłość do złota? – pyta Julian.

      – Bez złota nie ma nic, nawet miłości – odpowiada. – Ale z nim możemy mieć jedno i drugie. Więc się pospiesz.

      Trudno jest biec. Z każdym oddechem wdychają coraz więcej dymu. Ociekają potem. Patrzy na nią, gdy spieszą się z całych sił.

      – Kim ty jesteś? – pyta. – Dwa dni temu, miesiąc temu byłaś inna.

      – Bardzo się mylisz, gołąbeczku. – Mallory szarpie go za rękę. – To zawsze byłam ja. Bezwzględna i nieugięta. Jak nazwała mnie Ivy?

      – Rozwiązła i przebiegła.

      – Powinieneś był jej posłuchać. Tamta Mallory, wiesz, co to było? – Zatrzymuje się na moment, przytula się do Juliana, trzepocze rzęsami, ociera się o niego, mruczy nieśmiało. – To była gra, panie. – Całuje go mocno w usta i ciągnie dalej: – Mówiłam ci, że moją sceną jest życie. Czemu mężczyźni nigdy nie słuchają kobiet?

      Julianowi zapiera dech z miłości i przerażenia, gdy prowadzi go coraz głębiej w pożogę.

      – Bez twojego życia, Mallory, nie ma nic. Ani gry, ani przebiegłości, ani złota.

      Dziewczyna kręci głową.

      – Złoto ponad wszystko.

      Julian też kręci głową, choć wie, że ona ma rację.

      Bo tego, czego pragniesz najbardziej, masz najmniej.

      Josephine ponad wszystko.

      Trzymając się za ręce, wchodzą prosto w apokalipsę.

      Do kościoła w Cripplegate trzeba przebyć długą drogę przez płonące miasto. To prawie półtora kilometra. W ciągu zaledwie paru minut dym zgęstniał, poczerniał, smród płonącego drewna i szmat stał się bardziej gryzący. Gdzieś blisko rozlegają się krzyki i rżenie przerażonych koni. Płomienie wznoszą się na ulicach, wiatr przenosi je jak dmuchawce. Są już prawie przy katedrze Świętego Pawła.

      – Czemu nie mogłeś wykopać dziury w ziemi przy katedrze? – pyta Mallory. – Byłoby o wiele prościej.

      – Nie zrobiłem tego, bo jutro nie będzie katedry.

      Mallory zagląda mu w twarz, jakby chciała sprawdzić, czy żartuje.

      – Stale o tym gadasz. – Wygląda na zadziwioną. – Opowiadałeś o ogniu, który ma oczyścić nasze miasto z czarnej śmierci. Skąd wiedziałeś, że nadciąga? Skąd znasz przyszłość?

      – Och, Mallory. Tak bardzo chciałbym znać przyszłość. Ale tak nie jest. Znam przeszłość.

      Ich spojrzenia spotykają się na moment.

      – Wiesz, co się stanie z tobą i ze mną? – pyta ze strachem, cała drżąca, prawie szeptem, jakby jednocześnie chciała i nie chciała wiedzieć.

      – Nie – odpowiada Julian i sam nie wie, czy kłamie.

      Na dziedzińcu katedry Świętego Pawła stoi ksiądz i wykrzykuje słowa zachęty w stronę uciekających ludzi:

      – Mamy burmistrza, który jest bezradny w obliczu pożaru! Bracia i siostry, ratujcie się! Nie bądźcie jak nasz szacowny przywódca. Panie, co mogę zrobić, krzyczy. Mówi, że skończyły mu się możliwości, choć pali się dopiero jeden dzień! Jest jak omdlewająca kobieta, a wiecie dlaczego? Bo jest człowiekiem słabej wiary! Nie bądźcie jak Thomas Bludworth! Bądźcie niewzruszeni! Brama jest przed wami, a przejście prowadzące do życia wąskie. Aldgate, Ludgate, Newgate, Bishopgate, Cripplegate, Moorgate, Aldersgate! Siedem dróg wyjścia! Siedem dróg, by ocalić życie! Pędźcie, bracia i siostry, pędźcie do swojej bramy!

      Julianowi oczy zachodzą łzami i dopiero po chwili rozpoznaje wielebnego Anselma z Silver Cross. Osłabiony przez dym duchowny chwieje się na skrzynce po jabłkach, umacniając uciekających modlitwą.

      – Och, to wy – mówi, gdy zatrzymują się przed nim. – Szuka was cały świat.

      Mallory opiera się całym ciałem o Juliana, by odpocząć.

      – Tutaj nie będą nas szukać – mówi.

      – Tak, ukryjcie się w piekle – odpowiada duchowny. – To ich czegoś nauczy.

      – Wszystkie kościoły parafialne w City niedługo spłoną, wielebny – mówi Julian. – Pomimo tego, co myślisz o nas, w Whitehall w Silver Cross będziesz bezpieczniejszy.

      – Nie idę tam, gdzie jest bezpiecznie, synu – mówi Anselmo. – Ale tam, gdzie jestem potrzebny. A dziś jestem potrzebny tutaj.

      – Nie macie tu wody? – pyta Julian. Rozpaczliwie potrzebują czegoś mokrego, przez co będą mogli oddychać.

      – Znajdźcie swoją wąską bramę, a tam znajdziecie wodę życia.

      – Chodź, Julianie – mówi Mallory. – Nie mamy czasu do stracenia.

      Drewniane domy trzeszczą, wybuchają zdradzieckimi płomieniami i płoną do cna. Na ulicach jest ciemno od dymu, giną w nim kościelne wieże, dym snuje się jak duchy między domami i katedrami.

      St. Martin’s Le Grand prowadząca do Cripplegate jest zablokowana. Domy zawaliły się na ulicę.

      – Julianie – mówi Mallory – powiedz mi, w którym miejscu w murze ukryłeś sakiewkę, na wypadek gdybyśmy się rozdzielili.

      – W dole zbocza na wprost ostatniego okna na tyłach nawy. Jakiś metr nad ziemią. Zaprawa będzie jeszcze wilgotna. Na pewno ją zauważysz. Ale nie rozdzielimy się.

      Mallory idzie przodem. Oboje są zlani potem. Spowalnia ich ogień, który wiruje i wypełnia powietrze czarnym szatańskim dymem. Zwłaszcza ją.

      – Już niedaleko – mówi Mallory, oddychając ze świstem. – Jesteśmy blisko. Niedługo wyjdziemy z miasta. – Zatrzymuje się. – Pozwól, że przez chwilę złapię oddech.

      – Nie mamy ani chwili – odpowiada Julian, obejmując ją ramieniem i pomagając jej iść. – Sama mi mówiłaś. Nigdy nie byłaś bliższa prawdy.

      Nie można się przygotować na zarazę. Nie można się przygotować na pożar. Nawet kiedy wiadomo, że nadciąga. Nie ocali ich żadna oliwa w lampie. Nic nie mogło ich przygotować na coś takiego poza trzymaniem się z daleka. Gorący wiatr podsyca płomienie zupełnie jak Santa Ana. Kto przemieszcza się szybciej, młoda zdeterminowana piękność uwieszona jego ramienia czy napędzany suchym wiatrem ogień, który wymknął się spod kontroli?

      – No, jeszcze kawałek. – Kto to mówi?

      Julian. Mallory zamilkła.

      Dym dusi go, pali gardło, oczy zachodzą mu łzami. Smugi