Muszę wziąć benzynę – pomyślał znowu.
Co jakiś czas z dywanika pod siedzeniem dochodził kwaśny zapach amoniaku, który przypominał mu, że zlał się pod siebie, nie przerywając jazdy. Zaczynały go boleć mięśnie nóg i zdrętwiała mu jedna łydka.
Burza, która szalała nad autostradą prawie przez całą noc, oddalała się na drugą stronę gór. Widział nad horyzontem zielonkawe błyskawice, podczas gdy spiker w radiu odczytywał po raz nie wiadomo który prognozę pogody. Niedługo powinien nadejść świt. Godzinę temu zjechał z autostrady przez jedną z bramek i teraz podążał drogą publiczną. Nie zatrzymał się, żeby zapłacić za przejazd. W tej chwili myślał tylko o tym, żeby przeć do przodu, coraz dalej.
Trzymając się instrukcji, jakie otrzymał.
Przez kilka minut pozwolił umysłowi błądzić swobodnie, ale on nieuchronnie wracał do przeżyć tej nocy.
Dzień wcześniej, około jedenastej, dojechał samochodem do hotelu Modigliani. Przez całe popołudnie kręcił się po mieście jako przedstawiciel handlowy, a wieczorem, zgodnie z planem, zjadł kolację z kilkoma klientami w hotelowym bistro. Po dwudziestej drugiej wrócił do pokoju.
Zamknął drzwi i zaczął od poluzowania krawata przed lustrem. W tym momencie w swoim odbiciu, a także w spoconej twarzy i nabiegłych krwią oczach ujrzał prawdziwe oblicze obsesji. Tak wyglądał, gdy brało w nim górę pożądanie.
Przyglądając się sobie, zastanawiał się zdumiony, w jaki sposób przez cały wieczór zdołał tak dobrze ukryć przed współbiesiadnikami naturę swoich myśli. Gawędził z nimi, przysłuchiwał się banalnym rozmowom o golfie i zbyt wymagających żonach, śmiał się z nudnych pikantnych dowcipów. Ale myślami był gdzie indziej. Przeżywał przedsmak chwili, kiedy to wróciwszy do hotelowego pokoju i poluzowawszy krawat, uwolni tę cierpką pigułkę, która blokuje mu gardło, aby wydostała się i wybuchła na twarzy pod postacią potu, przyspieszonego oddechu i podstępnego spojrzenia.
Prawdziwa twarz uwolniona spod maski.
W pokoju mógł wreszcie dać ujście pragnieniu, które gniotło go w piersi i w spodniach, napełniając strachem, że wybuchnie. Ale tak się nie stało. Udało mu się nad sobą zapanować.
Ponieważ niebawem miał wyjść.
Jak zawsze przyrzekł sobie, że to będzie ostatni raz. Jak zawsze przyrzeczenie miało zostać powtórzone przed i po. I jak zawsze zostałoby złamane i wypowiedziane następnym razem.
Wyszedł z hotelu około północy, bardzo podniecony. Zaczął się kręcić bez celu, bo przyjechał za wcześnie. Tego popołudnia, między dwoma sprawami do załatwienia, przeprowadził inspekcję miejsca, żeby się upewnić, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i nie napotka przeszkód. Przygotowywał się do tego od dwóch miesięcy, starannie zabiegał o względy swojego „motylka”. Oczekiwanie było sprawiedliwą zaliczką na poczet przyszłych rozkoszy. Delektował się nimi. Zadbał o szczegóły, ponieważ to one zawsze zdradzały innych. Jemu nie może się to przydarzyć. Nigdy mu się nie zdarzyło. Chociaż teraz, po odnalezieniu zakopanych rąk, powinien zadbać o dodatkowe zabezpieczenia. Kręci się mnóstwo policjantów i wszyscy są czujni. Ale on jest wystarczająco sprytny, aby ukryć się przed ich wzrokiem. Nie ma się czego obawiać. Musi się tylko odprężyć. Niedługo powinien zobaczyć „motylka” w alei, w miejscu uzgodnionym wczoraj. Zawsze bał się, że one mogą zmienić zamiary. Że zinterpretują coś nie tak, jak powinny. A wtedy jemu pozostanie smutek, ten dręczący smutek, na którego odegnanie potrzeba wielu dni. A co najgorsze, nie można go ukryć. Ale powtarzał sobie ciągle, że i tym razem wszystko pójdzie dobrze.
Motylek się zjawi.
Każe jej szybko wsiadać, zasypując ją zwykłymi komplementami. Takimi, które nie tylko sprawiają przyjemność, ale usuwają wątpliwości wywołane strachem. Zawiezie ją w miejsce wybrane tego popołudnia, na pustą uliczkę, z której widać jezioro.
„Motylki” zawsze mają bardzo przenikliwy zapach: gumy do żucia, tenisówek… I potu. To mu się podobało. Ten zapach na dobre zadomowił się w jego aucie.
Czuł go także teraz, zmieszany z zapachem uryny. Znowu się rozpłakał. Ile rzeczy wydarzyło się od tamtej chwili. Przykry był ten przeskok od podniecenia i przyjemności do tego, co stało się potem.
Obejrzał się za siebie.
Muszę kupić benzynę.
Ale potem zapomniał o pustym baku i znowu zagłębił się we wspominaniu tego, co się wydarzyło…
Siedział nieruchomo w aucie, czekając na „motylka”. Co jakiś czas między chmurami pokazywał się zamglony księżyc. Aby oszukać niepokój, powtarzał w myślach plan. Na początku będą rozmawiali. On będzie jednak przede wszystkim słuchał. Wie, że „motylki” zawsze odczuwają potrzebę tego, czego nie znajdują gdzie indziej – zainteresowania. Jest dobry w tej roli. W cierpliwym słuchaniu zwierzeń małej zdobyczy, która, otwierając przed nim serce, sama się osłabia. Traci czujność i pozwala mu bez przeszkód brnąć dalej.
W pobliże zakątka kryjącego duszę.
Mówi im zawsze coś bardzo stosownego. Za każdym razem. Przyjmuje rolę ich mistrza. Przyjemnie uświadomić tej czy innej, jakie są jej pragnienia. Wyjaśnić, czego naprawdę chce, pokazać, jak może to urzeczywistnić. To ważne. Stać się dla nich szkołą, terenem doświadczeń. Opowiedzieć o tym, co przyjemne.
Ale właśnie w chwili, gdy planował tę magiczną lekcję, która miała uchylić wszystkie furtki intymności, rzucił okiem we wsteczne lusterko.
I coś zobaczył.
Coś mniej cielesnego niż cień. Coś, czego się nie dostrzega, bo jest wytworem wyobraźni. I natychmiast pomyślał, że to miraż, złudzenie.
Aż do rąbnięcia pięścią w boczną szybę.
Usłyszał suchy trzask otwierających się drzwi. W szczelinę wsunęła się ręka i ścisnęła go za gardło. Żadnej możliwości zareagowania. Do auta wdarł się strumień zimnego powietrza, a on zapamiętał tylko, że pomyślał: Zapomniałem wcisnąć blokadę drzwi. No tak, ale to z pewnością by nie wystarczyło, żeby zatrzymać napastnika.
Mężczyzna miał godną podziwu siłę i udało mu się wyciągnąć go z samochodu, chwytając tylko jedną ręką. Jego twarz zakrywała kominiarka. Gdy go tak trzymał, on pomyślał o „motylku”: cenna zdobycz, którą zwabił z takim wysiłkiem, była stracona.
A w tamtym momencie ofiarą był bez wątpienia on sam.
Napastnik rozluźnił chwyt na jego szyi i cisnął go na ziemię, po czym przestał się nim interesować i zawrócił do auta. No tak, poszedł po broń, żeby mnie wykończyć! I kierowany rozpaczliwym instynktem przetrwania zaczął się czołgać po mokrej i chłodnej ziemi, chociaż facetowi w kominiarce wystarczyłoby kilka kroków, żeby go dopaść i dokończyć to, co rozpoczął.
Ile głupich rzeczy robią ludzie, kiedy próbują uciec przed śmiercią, rozmyślał teraz, jadąc autem. Niektórzy na widok lufy pistoletu wyciągają rękę, czego jedynym rezultatem jest dziura w dłoni. Są też tacy, którzy uciekają przed pożarem, rzucając się z okien wysokich budynków… Wszyscy chcą uniknąć tego, co nieuniknione, i tylko się ośmieszają.
Nie uważał, że należy do tego rodzaju osób. Zawsze był pewny, że potrafi godnie stanąć twarzą w twarz ze śmiercią. Przynajmniej do tej nocy, kiedy zaczął pełznąć jak robak, naiwnie błagając o ratunek. Z trudem pokonał zaledwie kilka metrów.
A potem stracił przytomność.
Świadomość przywróciły mu dwa uderzenia w twarz. Facet w kominiarce