Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Trylogia Białego Miasta
Жанр произведения: Исторические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-1332-1
Скачать книгу
słuchacze natychmiast wstali z krzeseł i opuścili salę, nie kryjąc niezadowolenia. Wydawca odprowadzał pierwszych dezerterów smutnym spojrzeniem.

      – Proszę mi wierzyć, rozumiem państwa rozczarowanie. Nie było to zaplanowane, ale skoro nie możemy liczyć na obecność autora, chciałbym państwu przedstawić Andresa Madariagę. Jest historykiem i archeologiem pracującym dla Fundacji Katedry Najświętszej Marii Panny, która wiele lat temu prowadziła wykopaliska na terenie pałacu Villa Suso i pod Starą Katedrą. Miał towarzyszyć naszemu tajemniczemu pisarzowi i wyjaśnić państwu niezwykłe podobieństwa pomiędzy średniowiecznym migdałem, jak nazywamy dzisiejszą starówkę Vitorii, a dwunastowiecznym miastem, jakie znamy z książki.

      – Tak jest. – Archeolog odchrząknął. – Tę powieść cechuje niebywała precyzja, jakby autor rzeczywiście spacerował ulicami naszego miasta prawie tysiąc lat temu. Tutaj, obok dawnego wejścia do pałacu, a dokładnie tam, gdzie znajdują się dziś Schody Świętego Bartłomieja, w średniowieczu była Brama Południowa prowadząca do obmurowanej części grodu…

      – Też nie wie, kim on jest – szepnęła mi Alba na ucho, muskając je ustami.

      To wystarczyło, żeby zrobiło się gorące.

      – Jak to? – mruknąłem.

      – Wydawca też nie wie, kim jest autor. Ani razu nie wymienił jego nazwiska, a także nie powiedział o nim „Diego Veilaz”, bo to na pewno pseudonim. Nie ma pojęcia, kim on jest.

      – Albo specjalnie buduje intrygę, żeby ujawnić to na następnej imprezie, na której pisarz się pojawi.

      Spojrzała na mnie jak na naiwne dziecko, niespecjalnie przekonana.

      – Głowę dam, że nie, że jest równie zagubiony jak my.

      – Czy zdają sobie państwo sprawę, że mamy przed sobą mur, który ogradzał osadę, zanim Vitoria stała się pełnoprawnym grodem? Widzą państwo? To ten właśnie mur – mówił archeolog, pokazując na ścianę znajdującą się po jego prawej stronie. – Z datowania radiowęglowego wiemy, że został on zbudowany w jedenastym wieku, czyli sto lat wcześniej, niż przypuszczaliśmy. Można powiedzieć, że siedzimy w miejscu, w którym toczy się akcja powieści. W gruncie rzeczy to tutaj, w pobliżu muru, umiera jedna z postaci książki. Pewnie wielu z państwa zastanawiało się, czym jest kantaryda, hiszpańska mucha: to chrząszcz z rodziny oleicowatych. W powieści pojawia się brązowy proszek, kantarydyna, który ktoś podaje jako afrodyzjak naszemu nieszczęsnemu bohaterowi. To jest prawdziwe… – Zawahał się i poprawił: – Chciałem powiedzieć, prawdopodobne.

      Archeolog podniósł głowę. Słuchaliśmy go z wielką uwagą.

      – Kantarydyna odgrywała w średniowieczu rolę naszej viagry – ciągnął zadowolony. – Proszek otrzymywano z połyskującego zielonego pancerza pewnego chrząszcza. Kantarydyna była jedynym skutecznym afrodyzjakiem, który zapewniał mężczyznom przyzwoitą erekcję. Bardzo efektywnie rozszerzała naczynia krwionośne, ale zaprzestano jej stosowania, gdyż, jak mawiał Paracelsus, „dawka czyni truciznę”. Dwa gramy kantarydyny zabiją najzdrowszego w tej sali, więc w siedemnastym wieku wyszła z użycia. Wcześniej nazywano ją „cukierkami Richelieu” i wykończyła w jego czasach pół dworu, a sam markiz de Sade napytał sobie biedy, gdy kilka uroczych dam zmarło po zażyciu afrodyzjaku.

      Rozejrzałem się wokół. Ludzie, którzy zostali na improwizowany występ archeologa, uważnie słuchali jego średniowiecznych anegdot. Deba w berecie dziadka spała, otoczona jego ramionami. Nieves też wydawała się zainteresowana wystąpieniem, Alba głaskała mnie po udzie, a Esti spoglądała rozkojarzona na belki na suficie. Jednym słowem: wszystko w porządku.

      Czterdzieści minut później wydawca włożył na czubek olbrzymiego nosa półokrągłe okularki i zabrał głos:

      – Nie chciałbym zakończyć tej uroczystości, nie przeczytawszy pierwszych akapitów Władców czasu.

      Nazywam się Diago Vela, mówią mi don Diago Vela, mnie wszak tytuły są obojętne. Zacząłem spisywać wszystko, co się tu działo od dnia, gdy po dwóch latach niebytności powróciłem do starej osady Gasteiz, czy też, jak nazywali ją poganie, Gaztel Haitz, Wzgórza Zamkowego.

      Wracałem przez Akwitanię i przeszedłszy Dolną Nawarrę…

      Nagle usłyszałem, jak za moimi plecami otwierają się drzwi do sali. Odwróciłem się zaintrygowany i ujrzałem siwowłosego mężczyznę, na oko pięćdziesięcioletniego, który wszedł, wspierając się na lasce, i zawołał:

      – Jest na sali lekarz? Potrzebny jest lekarz!

      Wstaliśmy z Albą i Esti niczym trojaczki połączone telepatią i podeszliśmy do mężczyzny, żeby go uspokoić.

      – Wszystko w porządku? – odezwała się Alba, jak zwykle pewna siebie. – Zaraz zadzwonimy na sto dwanaście, ale niech nam pan powie, co się stało.

      – Nie chodzi o mnie. Na dole w toalecie znalazłem mężczyznę.

      – Co z nim? – zapytałem, trzymając już telefon w ręku.

      – Leży na podłodze. Ukląkłem przy nim, żeby sprawdzić, czy żyje, choć z tą laską nie jest mi łatwo, ale mógłbym przysiąc, że się nie rusza. Albo jest nieprzytomny, albo martwy – ciągnął mężczyzna. – Tak naprawdę myślę, że go poznałem, wydaje mi się, że to… Chociaż nie jestem tego pewien.

      – Proszę się teraz tym nie martwić – ucięła Estíbaliz zniecierpliwiona.

      Cała sala przyglądała się nam w milczeniu, przysłuchując się rozmowie. Wydawca chyba przestał czytać. Ale nie dałbym głowy. Spojrzałem jeszcze na dziadka, który obiecał mi bez słów: „Zajmę się Debą, zabiorę ją do domu i położę spać”.

      Pobiegłem z Esti w kierunku schodów. W pośpiechu oboje nadepnęliśmy na szklaną taflę, pod którą znajdował się szkielet zamurowany kiedyś w Villa Suso. Nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć. Dotarłem na miejsce szybciej niż moja partnerka i zastałem na podłodze wysokiego, dobrze ubranego człowieka. Nie ruszał się, a jego twarz zastygła w grymasie bólu, który poczułem i ja.

      Łazienki były nieskazitelnie czyste, otaczała nas aseptyczna biel i fototapeta na drzwiach do kabin, z dachami i czterema wieżami Vitorii.

      Wyjąłem z kieszeni telefon, włączyłem latarkę i przytrzymałem ją tuż przy jego twarzy. Nic. Źrenice się nie skurczyły.

      – Kurwa – zakląłem pod nosem. Poszukałem tętnicy szyjnej, licząc na cud. – Źrenice nie reagują, Esti. Brak tętna. Ten człowiek nie żyje. Niczego nie dotykaj i przekaż wiadomość podkomisarz, niech zawiadomi komendę.

      Moja partnerka pokiwała głową i wzięła telefon, żeby zadzwonić do Alby.

      Pociągnąłem nosem.

      – Pachnie śmierdzącą bombą – zauważyłem. – Ten człowiek używał drogich perfum, ale nie wystarczą, żeby zamaskować ten okropny zapach.

      – To męska ubikacja, czego się spodziewałeś?

      – Nie o to mi chodzi, mówię o tym, że pachnie śmierdzącymi bombami w saszetkach, jakie sprzedawano w sklepach z zabawkami, kiedy byliśmy mali, pamiętasz? Były w paczkach z wizerunkiem mandaryna.

      Wymieniliśmy się spojrzeniami: nie, nie chodziło mi o zabawne skojarzenia z dzieciństwa.

      – Chcesz powiedzieć, że został otruty? – zapytała.

      Nie byłem pewien, czy leżący przed nami mężczyzna zmarł śmiercią naturalną, czy został otruty, ale jestem ostrożnym facetem i nie lubię żałować później, że coś zaniedbałem. Z szacunku dla zmarłego olbrzyma ukląkłem obok niego na jedno kolano i wyszeptałem