Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Trylogia Białego Miasta
Жанр произведения: Исторические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-1332-1
Скачать книгу
okolicznościach, i bardzo potrzebowaliśmy się wyspać.

      Jeszcze parę godzin i będziemy mogli przez chwilę odpocząć po czternastu dniach bezowocnej akcji poszukiwawczej. Po prostu położyć się do łóżka, zasnąć i na chwilę zapomnieć o wszystkim. Sobota zapowiadała się równie frustrująca.

      Nic nie osiągnęliśmy, mimo że odrobiliśmy lekcję bardzo starannie: przeczesaliśmy teren z pomocą ochotników i psów, za zgodą sędziego założyliśmy podsłuchy na telefonach członków rodziny zaginionych dziewczynek, obejrzeliśmy nagrania ze wszystkich kamer nadzoru w okolicy, technicy kryminalistyki dokładnie zbadali samochody należące do bliskich dziewczynek, przesłuchaliśmy osoby, które miały z nimi do czynienia w ciągu ich krótkiego życia.

      Zniknęły bez śladu… Obydwie.

      Sytuacja była zaiste dramatyczna, a presja, jaką komisarz Medina wywierał na Albę, wciąż rosła.

      Kilometrowa kolejka chętnych stała w mętnym świetle latarni na placu Matxete.

      Kuglarz w stroju z zielonego aksamitu żonglował trzema czerwonymi piłeczkami, mężczyzna o szerokim karku wsadzał sobie do ust głowę boa albinosa. Na brukowanym placu pachniało plackami kukurydzianymi i tortas de chinchorta[1], a piekielne skrzypce odgrywały muzykę z Gry o tron. Średniowieczny jarmark, który odbywał się jak co roku we wrześniu, zbiegł się w czasie ze spotkaniem promocyjnym książki.

      Na placu, na którym kiedyś rozstawiano stragany, było ciaśniej niż zwykle. Grupki czytelników oczekujące na Arquillos del Juicio mieszały się ze sprzedawcami glinianych dzbanów i olejku lawendowego.

      Zauważyłem Estíbaliz, swoją partnerkę z Wydziału Kryminalnego. Była z mamą Alby, która, odkąd się poznały, traktowała ją jak przybraną córkę i zapraszała na wszystkie nasze rodzinne spotkania i uroczystości.

      Moja teściowa Nieves Díaz de Salvatierra była emerytowaną aktorką. Zaczęła występować w latach pięćdziesiątych jako cudowne dziecko. Po wieloletniej burzliwej karierze znajdowała upragniony spokój, prowadząc hotel zlokalizowany w zameczku w Laguardii, pomiędzy winnicami a pasmem górskim Toloño, zawdzięczającym swą nazwę celtyc­kiemu bóstwu Tuloniowi. Do niego wznosiłem modły za każdym razem, kiedy życie stawało się nie do zniesienia.

      – Unai! – krzyknęła Estíbaliz, machając do mnie. – Tutaj jesteśmy!

      Alba, dziadek i ja ruszyliśmy w ich stronę. Deba odcisnęła na policzku cioci Esti głośny pocałunek glonojada i weszliśmy wszyscy razem do Villa Suso, renesansowego pałacu górującego od pięciu stuleci nad miejskim wzgórzem.

      – No to mamy rodzinę w komplecie! – Wyciągnąłem rękę z telefonem ku niebu przybierającemu chwilami odcień indygo. – Spójrzcie tu wszyscy.

      Cztery pokolenia Diazów de Salvatierra i Lopezów de Ayala uśmiechnęły się do rodzinnego selfie.

      – Spotkanie odbędzie się w sali imienia Martina de Salinasa, na drugim piętrze. – Alba prowadziła nas uśmiechnięta. – To supersprawa z tą tajemnicą, prawda?

      – Jaką tajemnicą?

      – Nie znamy przecież tożsamości autora. Dziś dowiemy się wreszcie, kto to jest. – Wzięła mnie za rękę. – Ach, gdyby zagadki, z którymi mamy do czynienia w pracy, były takie niewinne…

      – A skoro już jesteśmy przy tajemnicach – przerwała Estíbaliz, popychając ją lekko tuż przed wejściem do sali. – Nie depcz po zamurowanej, Albo. Ochroniarze twierdzą, że jej jęki są przerażające, kiedy pojawia się w nocy na pustym korytarzu prowadzącym do łazienek. Podobno to najrzadziej uczęszczane toalety w mieście.

      Alba aż odskoczyła. Popychana przez tłum nadepnęła na przezroczystą podłogę. Pod płytą widoczną niżej spoczywał, jak głosiła tabliczka informacyjna, szkielet kobiety żyjącej w średniowieczu.

      – Nie mówcie przy Debie o szkieletach i duchach – powiedziała, puszczając do nas oko. – Nie chcę, żeby tej nocy nie mogła zasnąć. Dziś musi chrapać jak niedźwiedź pogrążony w zimowym śnie. Bo ja pilnie potrzebuję się wyspać.

      Dziadek posłał jej uśmiech człowieka, który ma za sobą sto lat obserwowania innych.

      – Dajcie spokój, jak dziewczynka ma się przestraszyć kilku kości na krzyż?

      W jego zmęczonym głosie pobrzmiewała nutka dumy, bo dziadek uważał, że nikt nie rozumie jego prawnuczki lepiej od niego. Łączyła ich jakaś prosta i niezawodna telepatia, która nie obejmowała ani jej matki, ani babci Nieves, wujka Germana, cioci Esti ani mnie. Deba i dziadek ograniczali się do porozumiewawczych spojrzeń i wzruszania ramionami i, ku naszej rozpaczy, to właśnie on rozumiał różne rodzaje płaczu naszej córki, powody, dla których nie chciała wkładać kaloszy, chociaż lało jak z cebra, a także ukryte znaczenie bazgrołów, jakimi zapełniała każdą napotkaną powierzchnię.

      W końcu udało nam się wejść do pękającej w szwach sali i musieliśmy się zadowolić miejscami w przedostatnim rzędzie. Dziadek wziął Debę na kolana i pozwolił jej bawić się beretem. Kiedy go przymierzała, robiła się uderzająco do niego podobna.

      Podczas gdy dziadek zajmował się Debą, ja starałem się chociaż na chwilę przestać myśleć o problemach w pracy. Uniosłem głowę: sufit wąskiej sali o kamiennych ścianach opierał się na solidnych drewnianych belkach. Za długim stołem, na którym stały trzy butelki wody, znajdowały się trzy krzesła, a za nimi wyblakły kilim przedstawiający konia trojańskiego.

      Spojrzałem na zegarek. Spotkanie powinno było zacząć się trzy kwadranse temu. Mężczyzna siedzący po mojej prawej stronie trzymał na kolanach egzemplarz książki i wiercił się niecierpliwie. Nie on jedyny. Wyglądało na to, że nikt nie ma zamiaru niczego tu promować. Alba spojrzała na mnie wymownie: jeśli potrwa to zbyt długo, będziemy musieli zabrać Debę.

      Pokiwałem głową i pogłaskałem ją po dłoni, obiecując wzrokiem przyjemną noc.

      Jak cudownie było nie musieć się ukrywać, jak cudownie, że tworzyliśmy rodzinę, jakie dobre było życie, kiedy nie upierało się być paskudne, a moje życie już od długich dwóch lat – odkąd urodziła się Deba – stało się szczęśliwym ciągiem rodzinnych rytuałów.

      Bardzo to lubiłem, kolekcjonowałem szczęśliwe dni u boku swoich dam.

      Kiedy o tym myślałem, przeszedł obok mnie otyły i spocony mężczyzna, w którym rozpoznałem redaktora naczelnego wydawnictwa Malatrama.

      Poznaliśmy się podczas śledztwa „Rytuały wody”, był wydawcą jednej z ofiar, Annabel Lee, autorki komiksów i pierwszej narzeczonej całej naszej paczki. Ucieszyłem się na jego widok. Szedł za nim facet z gęstą brodą, być może nasz nieuchwytny autor, i w kamiennej sali rozległ się pomruk zadowolenia. Wydawało się, że publiczność wybacza prawie godzinne opóźnienie.

      – Nareszcie – szepnęła do mnie siedząca obok Esti. – Jeszcze piętnaście minut i musielibyśmy dzwonić po oddział prewencji.

      – Nie mów tego na głos, z tymi zaginionymi dziewczynkami już i tak było zbyt wiele zamieszania przez ostatnie dwa tygodnie. – Miałem przed oczami jej rudą grzywkę, chyba chciała szepnąć coś jeszcze, ale poprosiłem ją spojrzeniem o ciszę.

      – Wrócą do domu, do mamy i taty – zapewniła mnie jednak.

      – Niech bogowie cię usłyszą, a będziemy mogli wreszcie się wyspać. – Z trudem powstrzymałem ziewnięcie.

      Na szczęście po tym, jak w 2016 roku zapadłem na afazję Broki, mowa wróciła mi prawie zupełnie. Trzy lata bardzo intensywnej przygody z logopedią sprawiły, że znów stałem się wygadanym śledczym, tylko czasem miewałem chwilowe blokady, najczęściej wtedy, kiedy się nie