Należy mu oddać, że do perfekcji opanował mechanizm przejmowania zaczepnych postaw i wybryków, by następnie dokonać ich eksploatacji. Czy będzie to skandal, prowokacja, retoryka ironii, kłótnia za pośrednictwem mediów, satyryczne bluźnierstwo, personalny atak, foch czy postponowanie całych grup zawodowych i wybranego elektoratu, możecie w ciemno założyć, że Kuba już się tym kiedyś posłużył i osiągnął zamierzony efekt vel korzyść. I – co najważniejsze – nie spadł mu z głowy choćby pojedynczy natapirowany włos. Wbrew lamentom z pluszowego krzyża i fantazjom kajdaniarskim o uwięzieniu przez PiS, Kościół, Międzynarodówkę Ponurych i Sztywnych jedyną konsekwencją „bluźnierczych” performansów i radykalnych, bezkompromisowych hec z jego udziałem były nowe programy i wyższe stawki. Dla niego.
Swoją drogę na szczyt przedstawia jako wyczyn zorganizowanej, ambitnej jednostki. Tak ujęte sukces i kariera nie wymagają kapitału kulturowego, pożerania słabszych i umiejętnego lawirowania w polu wpływów, koterii, zawiści, fruktów i deali, ale zależą wyłącznie od cech osobistych – woli, determinacji, odwagi. Porażka będzie więc także sprawą indywidualną, kopniakiem za niedostatek wytrwałości i entuzjazmu. „Bieda to stan umysłu” – powtarza Kuba. Pewnie nie wie, że sprzedaje oklepaną neoliberalną bajeczkę, budującą przypowieść wytartą od ciągłego używania przez coachów, wieloletnich parlamentarzystów oraz najbogatszych Polaków z listy tygodnika „Wprost”. Nie wie pewnie i tego, że to bajeczka typowa dla ślepych na własne przywileje i lepszą pozycję na życiowym starcie.
Wie za to, jak wytrwać na Evereście bogactwa, wpływów i sławy. Widowiskowo dokopuje tym, którzy mu nie oddadzą i od których nic nie zależy albo dawno przestało zależeć. Jeździ więc po kotleciarzach, celebrytach drugiego sortu, ogonach ze ścianek, wyrzuconych za burtę, łasi się za to do potężnych i ustawionych. Jest człowiekiem obrotowym – obsługuje kilka rodzajów klienteli naraz. Wywija punkowym sztandarem, a w drugiej ręce dzierży kosmetyki Bielendy dla dojrzałych mężczyzn, które zachwala w ramach kontraktu reklamowego. Uczęszcza na czarne marsze, a w Nieautoryzowanej autobiografii rzuca DOWCIPEM o tym, że za molestowanie mniej atrakcyjnych kobiet powinien być mniejszy wyrok. Psioczy na „czasy celebryckie” i „czasy pornomedialności”, a regularnie aktualizuje Insta i dokazuje w swoim programie z Deynn, Majewskim i Michałem Koterskim. Walczy o demokrację na ulicach Warszawy, a w Kubie Wojewódzkim podsuwa swojej milionowej publiczności Kukiza i Korwin-Mikkego jako tych, którzy kładą dynamit pod zastały, gnuśny ład. Powtórzę: w roku 2015 Kuba widział wywrotowego polityka w tłustym kocurze Korwin-Mikkem, który z plecenia dawno już zdyskredytowanych ekonomiczno-politologicznych farmazonów, erudycji wolnej od kwerendy i lżenia mniejszości uczynił sposób na popularność i wygodne życie.
Ale nie ma się co oburzać, bo oburzenie już od dawna nie działa. Wręcz przeciwnie. Jest paliwem Kuby i jemu podobnych, darmowym rozgłosem sunącym niczym tsunami, potwierdzeniem, że cios doszedł, lepem na nowych fanów. Podobnie nawoływania do bojkotu czy solenne skargi wysyłane radom i autorytetom. To odnosiło skutek w poprzednim świecie, wciąż solidnym, w którym można było się skompromitować, najeść wstydu, a nawet niekiedy ponieść karę. Dzisiaj wszystko jest płynne, umowne, nie do końca realne, a zatem niepoważne. Łatwo się wywinąć. Wystarczy zaprzeczyć sobie, dodać uśmieszek, otworzyć cudzysłów. Najwięksi i najbystrzejsi cwaniacy wiedzą, co robią, w nieskończoność redefiniując swoje poglądy. Kuba tak jak kapitalizm – nie ma tu przypadku, lecz syjamska jednia – wchłania dowolną krytykę, neutralizuje ją sarkazmem i zenwyjebką, włącza do katalogu i sprzedaje następnie jako anegdotę. Potępienie zamienia w produkt, bycie „niepoprawnym” i „anty” w markę osobistą. To jego T-shirt z Che, jego ekotorba PUNK’S NOT DEAD.
Zawodowi ironiści wpuszczają nas bowiem w grę, której nie wygramy. „Raz, dwa, trzy, ironista patrzy!” Jeśli zareagujesz, przegrałeś. Jeśli nie – też przegrałeś, bo ironista będzie dalej w najlepsze tyranizował wszystkich szyderstwem. Sporo w tym naszej winy, gdyż zbyt ochoczo uczestniczyliśmy w ich kreacji, uznając cynizm za domyślny język rozrywki i myląc zabawę cudzym kosztem z wyzwalaniem tego kogoś z jego własnych ograniczeń i lęków. Daliśmy sobie wmówić, że jeśli nie śmieszą nas żarty z gwałtu, Żydów w komorze gazowej, brutalnej śmierci w smoleńskim błocie, pedofilii czy dzieci z autyzmem bądź zespołem Downa, oznacza to, iż tkwimy w zabobonie i bezbecji – i potrzebujemy ratunkowej emancypacji prowokatorów-śmieszków, anarchistów na umowę o dzieło.
Kuba to dąb Bartek polskiej satyry, show-biznesu i telewizji, a zarazem czarna skrzynka tej katastrofy. I trailer przyszłości, kiedy jego miejsce zajmą o wiele bardziej toksyczni, bezwzględni i żerujący na słabościach kabareciarze, pyty i liderzy patostreamu. Na razie warto zatem otwarcie porozmawiać o Królu TVN-u i jego dominiach.
„Szczerość jest miłosierdziem”, twierdzi Kuba.
Korzystałem m.in. z: Kuba Wojewódzki, Nieautoryzowana autobiografia, Warszawa 2018 ¶ Wiesław Godzic, Kuba i inni. Twarze i maski popkultury, Warszawa 2013 ¶ felietonów Kuby Wojewódzkiego zamieszczonych w „Polityce” ¶ licznych odcinków programu Kuba Wojewódzki umieszczonych na player.pl oraz wywiadów z Kubą Wojewódzkim, m. in. dla wp.pl (Chciałem być puzzlem do niepasującego kompletu), „Wysokich Obcasów Extra” (Opowiadam życie człowieka, który urodził się jako nikt w Koszalinie, a umrze jako pan z telewizji w Warszawie), „VICE” (VICE na schodach. Kuba Wojewódzki), weekend.gazeta.pl (Lubię mieć wrogów. Tylko miernoty ich nie mają).
Tam, w swoim plugawym, cuchnącym podziemiu, nasza skrzywdzona, sponiewierana i ośmieszona mysz niezwłocznie pogrąża się w zimną, jadowitą i przede wszystkim wiecznotrwałą złość.
Fiodor Dostojewski, Notatki z podziemia (przeł. Gabriel Karski)
2005 był najgorszym rokiem w moim życiu.
Serio. Znalazłem się na dnie. Jeśli sądzicie, że lądują tam wyłącznie zryte nałogami zombie, czarusie od piramid finansowych, którzy utracili dar, politycy w następstwie afer z nie dość rozmazanymi zdjęciami, lekcja upadku, obawiam się, dopiero przed wami. Zresztą samo dno też nie jest tym miejscem z popularnych wyobrażeń. Wgłębienie pośród odpadków? Zasyfiona kawalerka? Noclegownia? Dajcie spokój. Wszyscy po nim chodzimy, dzień za dniem. I nagle ktoś tylko podkłada ci nogę albo gaśnie w tobie bateria. Bęc. Oczywiście natychmiast próbujesz wstać, jakoś się pozbierać, tyle że inni, ci, którzy nie upadli, wyglądają z dołu jak zdeterminowane, niezwyciężone olbrzymy. Myślisz więc, „poleżę sobie, jęcząc”.
W 2005, pięć lat po skończeniu studiów, nie miałem pracy, kasy, dostępu do internetu. Wciąż mieszkałem z mamą na tych samych czterdziestu czterech metrach kwadratowych, na których raczkowałem, a potem grałem w Cosmobiznes, Another World, węża. Byłem samotny. Ale nie w jakimś podniosłym humanistyczno-kosmicznym sensie. Zwyczajnie – koledzy, niegdysiejsi lojalni współimprezowicze, bracia w fajku i pawiu, przestali dzwonić. W rewanżu ja też przestałem i tak zapadła między nami cisza. Kobietom zaoferować mogłem wówczas jedynie frustrację i chwiejną erekcję – z brokatem w postaci emocjonalnego wampiryzmu – nie wdawałem się więc w romanse ani tym bardziej w miłość. Przyszłość? Powiększający się nawis chmur, czarnych, ciężkich od deszczu i gówna, oto, co widziałem na horyzoncie.
Rozmowy kwalifikacyjne czyniły mnie smutnym. Świat wyraźnie zobojętniał na los pasywnych,