Ale i to był w stanie naprawić.
Może nie idealnie, ale całkiem nieźle, pomyślał.
– Co tu się dzieje, do cholery? – spytał mężczyzna.
Kane wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru i rzucił ją pod nogi faceta.
– Podnieś to i przeczytaj głośno – polecił.
Mężczyzna schylił się posłusznie i podniósł kartkę. Kiedy spojrzał ponownie na Kane’a, ten trzymał w ręce cyfrowy dyktafon.
– Głośno – powtórzył Kane.
– B…b…bierz, co ch…chcesz, tylko nie r…r…rób mi krzywdy – powiedział mężczyzna, ukrywając przed nim twarz.
– Hej, posłuchaj mnie, twoje życie jest w niebezpieczeństwie. Mamy mało czasu. Zmierza tu ktoś, kto chce cię zabić. Spokojnie, jestem z policji. Mam zająć twoje miejsce i chronić cię. Jak myślisz, dlaczego jestem ubrany dokładnie tak jak ty?
Mężczyzna zerknął spomiędzy palców na Kane’a, zmrużył oczy i zaczął kręcić głową.
– Kto miałby mnie zabić?
– Nie mam czasu na wyjaśnienia, ale ten człowiek musi być przekonany, że jestem tobą. Zabierzemy cię stąd w bezpieczne miejsce. Ale najpierw musisz coś zrobić. Widzisz, wyglądam jak ty, ale mówię inaczej. Przeczytaj głośno to zdanie, żebym słyszał twój głos. Muszę poznać jego brzmienie, poznać rytm, w jakim mówisz.
Kartka w dłoni mężczyzny drżała, gdy odczytywał ją głośno, najpierw z wahaniem, jąkając się i myląc.
– Przestań. Uspokój się. Nic ci nie grozi. Wszystko będzie dobrze. A teraz spróbuj jeszcze raz, od samego początku – rozkazał Kane.
Mężczyzna wziął głęboki oddech i zaczął czytać ponownie.
– Mężny bądź, chroń pułk twój i sześć flag – odczytał ze zdumieniem. – Co to ma być?
Kane zatrzymał nagrywanie, podniósł broń i wycelował ją w głowę mężczyzny.
– To zdanie to pangram. Dzięki niemu znam teraz zakres fonetyczny twojego głosu. Przykro mi, ale skłamałem. To ja jestem człowiekiem, który przyszedł cię zabić. Uwierz mi, wolałbym, żebyśmy mieli więcej czasu. To ułatwiłoby sprawę.
Pojedyncza kula z pistoletu kalibru .22, z tłumikiem, przebiła podniebienie mężczyzny. Brak rany wyjściowej. Nie trzeba usuwać krwi czy fragmentów mózgu, nie trzeba wyjmować pocisku ze ściany. Czysta i szybka śmierć. Ciało mężczyzny wpadło do wanny.
Kane wrzucił pistolet do zlewu, wyszedł z łazienki i otworzył drzwi mieszkania. Rozejrzał się po korytarzu. Chwilę czekał, ale nikt się nie pojawił. Nikt nic nie słyszał.
Po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko drzwi, znajdował się mały magazynek. Kane otworzył go, wyjął ze środka torbę sportową i wiadro z ługiem, które zostawił tam wcześniej, wrócił do mieszkania, zamknął za sobą drzwi i przeszedł do łazienki. Gdyby mógł zabić tego człowieka i usunąć jego ciało, zrobiłby to gdzie indziej i sprawniej. Okoliczności zmuszały go do innego rozwiązania. Nie mógł ryzykować wynoszenia ciała, nawet w kawałkach. W ciągu pięciu tygodni obserwacji widział mężczyznę opuszczającego mieszkanie zaledwie kilkanaście razy. Ten człowiek nie znał nikogo w budynku, nie miał przyjaciół, rodziny ani pracy, nie przyjmował żadnych gości. Kane był tego pewien. Znano go jednak z widzenia w budynku i okolicy. Pozdrawiał sąsiadów na korytarzu, zamieniał kilka uprzejmych słów ze sprzedawcami w pobliskich sklepach. Byli to zaledwie odlegli znajomi, ale tak czy inaczej rozpoznawali go. Kane musiał więc wyglądać jak on, brzmieć jak on i zachowywać się podobnie.
Z jednym oczywistym wyjątkiem. W najbliższym czasie zwyczaje mężczyzny miały się zmienić w niezwykły sposób.
Teraz zamierzał zająć się jego ciałem, ale najpierw musiał popracować nad swoim. Przez chwilę znów uważnie przyglądał się jego twarzy.
Nos.
Nos ofiary był przekrzywiony w lewo i grubszy od nosa Kane’a. Zapewne złamał go wiele lat temu i nie miał ani ubezpieczenia, ani pieniędzy – albo chęci – by przywrócić mu właściwy kształt.
Kane szybko zdjął ubrania, złożył je równo i zaniósł do salonu. Wziął z łazienki ręcznik kąpielowy, namoczył go ciepłą wodą w umywalce i wykręcił. To samo zrobił z mniejszym ręcznikiem do twarzy.
Ciasno zwinął ręcznik kąpielowy w wałek o średnicy jakichś ośmiu centymetrów. Mały ręcznik ułożył na prawej stronie twarzy tak, by zakrywał mu głowę. Wałek był dość długi, by Kane mógł owinąć nim głowę.
Stanął w łazience, złapał prawą ręką za klamkę i przyciągnął drzwi do swej twarzy, tak że ich krawędź dotykała nasady jego nosa. Mniejszy ręcznik miał zamortyzować uderzenie na tyle, by krawędź nie przecięła skóry. Kane przechylił lekko głowę w lewo i położył lewą dłoń na lewej stronie twarzy. Napiął mięśnie szyi, napierając jednocześnie twarzą na lewą dłoń. Wiedział, że dzięki temu głowa po uderzeniu nie odskoczy w lewo.
Odliczył do trzech, odsunął drzwi od siebie, po czym pociągnął je mocno, uderzając krawędzią w nasadę nosa. Głowa trzymała się mocno. Nos nie, o czym świadczył chrzęst pękającej kości. Kane mógł się kierować tylko takim sygnałem, bo niczego nie czuł.
Dzięki grubemu ręcznikowi drzwi nie uderzyły go w głowę i nie rozbiły łuku brwiowego, co doprowadziłoby do obfitego krwawienia i wymagałoby interwencji lekarza.
Zdjął oba ręczniki z głowy i wrzucił je do wanny, na nogi mężczyzny. Spojrzał w lustro, a potem na nos swojej ofiary.
Nie do końca wyszło tak, jak powinno.
Łapiąc się za nos z obu stron, przemieścił go lekko w lewo. Ponownie usłyszał chrzęst miażdżonej kości, który przypominał dźwięk zgniatanych płatków śniadaniowych. Raz jeszcze obejrzał w lustrze swoje odbicie.
Całkiem nieźle. Opuchlizna też się przysłuży. Makijażem ukryje siniaki, które z pewnością pojawią się wokół nosa i oczu.
Włożył kombinezon ochronny, który przyniósł wraz z innymi przedmiotami w torbie sportowej. Rozebrał martwego mężczyznę do naga. W powietrze wzbił się obłoczek białego pyłu, gdy Kane podniósł wieko wiadra z ługiem w postaci skoncentrowanego proszku. Wanna szybko napełniała się bardzo gorącą wodą. Skóra mężczyzny czerwieniała od wysokiej temperatury. W wodzie unosiły się i tańczyły niczym smugi dymu wstęgi krwi. Kane odliczył trzy miarki ługu i wsypał go do wody.
Kiedy wanna wypełniła się w trzech czwartych, zakręcił kurek. Wyjął z torby dużą gumową płachtę, rozłożył ją i okrył nią wannę. Następnie przymocował płachtę srebrną taśmą.
Znał wszystkie metody pozbywania się ciała bez śladu. Tę uznawał za szczególnie skuteczną. Cały proces opierał się na hydrolizie zasadowej. W trakcie biokremacji skóra, mięśnie, tkanki, a nawet zęby rozkładały się na poziomie komórkowym. Ług zmieszany w odpowiednich proporcjach z wodą rozpuszczał ludzkie ciało w ciągu szesnastu godzin. Potem wystarczyło opróżnić wannę z zielonobrązowej cieczy.
Kości pozostałe po tym zabiegu były jasne i kruche, bez trudu dało się je zgnieść na proszek obcasem buta. Kane wiedział, że najlepiej wsypać później ten pył do dużego pojemnika z proszkiem mydlanym. Obie substancje łatwo się mieszały, a nikomu nie przychodziło do głowy, by tam zaglądać.
Jedyną rzeczą pozostałą