– Nie. Nie będą chcieli mnie leczyć. Zabiorą mnie do szpitala, zostawią na noszach na całą noc, a potem pogonią. Nie mam ubezpieczenia. Jest tu taka przychodnia. Jakieś dziesięć przecznic stąd, nie więcej. Leczą w niej bezdomnych. Zawieź mnie tam – poprosił Kane.
– Nie mogę cię zawieźć.
– Co?!
– Nie wolno mi zabierać pasażerów do furgonetki. Gdyby ktoś zobaczył cię w kabinie, mógłbym stracić pracę.
Kane odetchnął w duchu z ulgą. Liczył na to, że Elton będzie się starał trzymać przepisów ustanowionych przez pracodawcę.
– Schowam się w środku – rzucił. – Nikt mnie wtedy nie zobaczy.
Elton spojrzał na otwarte drzwi furgonetki.
– No nie wiem…
– Niczego nie ukradnę, przecież nie mogę ruszać ręką, do cholery – jęknął Kane, trzymając się za ramię.
– No dobrze – ustąpił Elton po chwili wahania. – Ale nie zbliżaj się do worków z pocztą. Jasne?
– Jasne.
Kane jęczał głośno, gdy Elton podnosił go z drogi, i krzyknął, bo wydawało mu się, że dłoń mężczyzny za bardzo zbliżyła się do jego zranionej ręki, ale już chwilę później siedział na stalowej podłodze z tyłu furgonetki i wydawał z siebie takie odgłosy, jakimi powinien reagować na kołysanie samochodu. Część bagażowa była oddzielona od szoferki, więc Elton nie widział go i prawdopodobnie też nie słyszał, ale Kane uznał, że na wszelki wypadek warto trochę pojęczeć. W furgonetce było ciemno, tylko przez niewielki, kopulasty właz na dachu wpadało trochę dogasającego światła dnia.
Gdy tylko odjechali spod sądu, wyjął z kieszeni płaszcza nóż do tapet i przeciął plastikowe mocowania zamykające trzy worki z korespondencją.
Pierwszy nie zawierał nic ciekawego. Zwykłe koperty. Podobnie jak drugi.
W trzecim krył się prawdziwy skarb.
Koperty zamknięte w tym pakunku wyglądały inaczej niż poprzednie i wszystkie były identyczne. Na każdej z nich, w dolnej części, znajdował się wydrukowany czerwony pasek, a na nim białe litery tworzące napis: PROSZĘ NATYCHMIAST OTWORZYĆ TEN LIST. ZAWIERA WAŻNE WEZWANIE SĄDOWE.
Kane nie otworzył żadnej z kopert, lecz ułożył je na podłodze. Następnie wybrał wszystkie zaadresowane do kobiet i schował je z powrotem do worka. Pół minuty później na podłodze zostało sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt. Fotografował je po pięć jednocześnie, korzystając z aparatu cyfrowego, który ukrył w ubraniu. Potem będzie mógł powiększyć zdjęcia, by odczytać nazwiska i adresy.
Kiedy skończył, włożył wszystkie listy do worka, a ten razem z pozostałymi dwoma zawiązał mocowaniami, które przyniósł ze sobą. Bez trudu znalazł w sklepie plastikowe paski tej samej marki, której używano w sądzie i na poczcie.
Zostało mu jeszcze trochę czasu, więc rozsiadł się wygodniej na podłodze i przejrzał zdjęcia kopert w aparacie.
Wiedział, że gdzieś wśród nich znajdzie właściwą osobę. Czuł to. Serce zabiło mu mocniej z podniecenia. Miał wrażenie, że w takich chwilach jego ciało przenika prąd elektryczny, który sięga od stóp do samego serca.
Przywykły do dłuższych przystanków i korków Manhattanu, Kane dopiero po chwili zorientował się, że furgonetka dojechała na miejsce i zaparkowała. Schował aparat. Gdy otworzyły się tylne drzwi, złapał się za ramię i skrzywił w grymasie bólu. Elton pochylił się do wnętrza furgonetki i podał mu rękę. Kane chwycił jego wyciągniętą dłoń i wstał. Mógłby to zrobić teraz – szybko i sprawnie. Wystarczyłoby zaprzeć się stopami o podłogę i pociągnąć. Odrobina wysiłku i facet znalazłby się we wnętrzu samochodu. Ostrze noża wbiłoby mu się gładko w kark, a potem przesunęło do przodu, przecinając tętnicę szyjną.
Elton troskliwie pomógł Kane’owi wysiąść z furgonetki i zaprowadził go do przychodni.
Moneta wypadła reszką do góry. Miał zachować życie.
Kane podziękował swojemu wybawcy i odprowadził go spojrzeniem. Kilka minut później wyszedł z przychodni i sprawdził, czy tamten nie wrócił, by się upewnić, że nic mu nie jest.
Furgonetka zniknęła na dobre.
Wieczorem tego dnia Elton, ubrany w strój do biegania, opuścił swój ulubiony bar z niedojedzoną kanapką Ruben pod jedną pachą i papierową torbą z zakupami pod drugą. Zastąpił mu drogę wysoki, starannie wygolony i elegancki mężczyzna. Elton musiał przystanąć w ciemności, pod rozbitą latarnią.
Joshua Kane sycił się rześkim powietrzem wieczoru i dotykiem dobrego garnituru na czystej skórze.
– Rzuciłem monetą jeszcze raz – oznajmił.
Strzelił Eltonowi w twarz, po czym odszedł szybko w ciemną alejkę i zniknął. Takie szybkie, proste egzekucje nie sprawiały mu żadnej przyjemności. Najchętniej poświęciłby temu człowiekowi kilka dni, ale nie miał na to czasu.
Czekało go mnóstwo pracy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na ławach sali rozpraw za moimi plecami nie siedzieli żadni dziennikarze. Na widowni nie było ani jednego gapia. Żadnych zatroskanych członków rodziny. Tylko ja, mój klient, prokurator, sędzia, stenotypistka oraz woźny. Aha, i jeszcze pracownik ochrony, który zaszył się w rogu i ukradkiem oglądał mecz Yankeesów na smartfonie.
Byłem przy 100 Center Street, w budynku Sądu Kryminalnego Manhattanu, w małej sali na siódmym piętrze.
Nie towarzyszył nam nikt inny, bo ta sprawa nikogo nie obchodziła. Właściwie nie obchodziła też prokuratora, a sędzia stracił zainteresowanie, gdy tylko odczytał oskarżenie: posiadanie narkotyków i innych związanych z nimi akcesoriów. Oskarżycielem był niejaki Norman Folkes, który przepracował w biurze prokuratora okręgowego całe życie. Zostało mu do emerytury jeszcze pół roku, co było widać. Nie zapiął ostatniego guzika koszuli, jego garnitur sprawiał takie wrażenie, jakby go kupił za prezydentury Reagana, a dwudniowy zarost na jego twarzy wyglądał na jedyną czystą rzecz, jaką miał na sobie.
Twarz sędziego Clevelanda Parksa, przewodniczącego posiedzeniu, przypominała balon, z którego uszło powietrze. Oparł głowę na dłoni i pochylił się nad stołem.
– Jak długo musimy jeszcze czekać, panie Folkes? – spytał.
Norm spojrzał na zegarek, wzruszył ramionami i odparł:
– Proszę wybaczyć, Wysoki Sądzie, powinien tu być lada moment.
Stenotypistka zaszeleściła papierami, po czym salę znów wypełniła cisza.
– Pozwolę sobie zauważyć, panie Folkes, że jest pan bardzo doświadczonym prokuratorem i zapewne wie pan, że nic nie irytuje mnie bardziej niż spóźnienia – odezwał się sędzia.
Prokurator skinął głową. Przeprosił ponownie i poprawił kołnierz koszuli. Obwisłe policzki sędziego Parksa zmieniały kolor. Im dłużej musiał tam siedzieć, tym bardziej jego twarz czerwieniała, lecz były to właściwie jedyne oznaki ożywienia, jakich można się było po nim spodziewać. Nigdy nie podnosił głosu ani nie groził palcem –