Tron prawdy. Duet. Tom 2. Pepper Winters. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Pepper Winters
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Truth and Lies Duet
Жанр произведения: Современные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-66520-18-9
Скачать книгу
mieć ze mną nic wspólnego. Jej drzwi pozostawały dla mnie zamknięte, nie odbierała telefonu.

      W miejscu, w którym powinienem mieć serce, znajdowało się bolące kowadło. Wiedziałem jednak, że nie ma dla nas wspólnej przyszłości. Byłem tego pewien. Znalazłem ją, doskonale wiedząc, że wezmę to, czego chciałem, a potem odejdę.

      Ale to było jeszcze przed musem czekoladowym, limuzyną i galą.

      Za każdym razem, gdy ją widziałem, trudniej mi było powstrzymać emocje.

      Fałszywe zaangażowanie, wciskanie kitu… Wszystko to zniknęło. Tak jak Elle.

      Kuźwa.

      Wyczerpanie wywołane tymi wszystkimi latami planowania wreszcie mnie dopadło. Wypiłem resztę wódki i moje oczy same się zamknęły.

      Dzisiaj wieczorem odpocznę.

      Jutro przeproszę, przyjmę werbalną chłostę, a potem odejdę z jej życia na dobre.

      Plan nie był zbyt dobry, ale pomógł mi uspokoić poplątane myśli.

      Oparłem się o poduszki i zniknąłem w świecie snu, tak jak Elle zniknęła z mojego życia po raz drugi.

      ***

      Sen zakończył się nagle.

      Powinienem był to przewidzieć, tak jak to, że spadnie na mnie o wiele więcej ciężkich przeżyć.

      Ale nie przewidziałem, bo byłem debilem.

      Obudził mnie cios w szczękę – wyrwał mnie z chaotycznego snu i cisnął w maniakalną rzeczywistość.

      Kolejne uderzenie wylądowało na moim splocie słonecznym, kradnąc mi tlen i sprawiając, że zacząłem dyszeć.

      Następny cios trafił mnie w skroń, a potem dwa spadły na mój żołądek.

      Co jest, kurwa?

      Dwóch mężczyzn, cztery pięści, jeden ja.

      Zwinąłem się na materacu, chroniąc głowę, podczas gdy oni cały czas mnie bili. W biodro, pierś, żebra, skroń.

      I od nowa.

      Straciłem już rachubę – nie wiedziałem, ile ciosów dostałem i ile bólu wywołały nowe razy, a ile stare obrażenia. W przeszłości oberwałem już parokrotnie, a w kilku przypadkach to ja odwalałem brudną robotę.

      Ale kości nigdy nie zapominały.

      Nosiły w sobie kilka nocy na pamiątkę. Bolały na wspomnienie innych.

      Byłem chodzącym chaosem z kości i kłamstw, a te sukinsyny weszły do mojego mieszkania, żeby zaatakować mnie, gdy spałem.

      Nie miałem szans na odwet, wiedziałem, że wtedy pobiją mnie do nieprzytomności. Czekałem więc, jęcząc z bólu, a oni uderzali raz jeszcze i jeszcze.

      Wreszcie, gdy przestałem się ruszać i nie zachodziło już ryzyko, że ich zabiję, powstrzymali deszcz bólu i zaczęli do siebie szeptać, podczas gdy ja leżałem w mojej małej głupiej bańce.

      Dostrzegłszy okazję, wyparłem ból i zerwałem się z miejsca.

      Zawsze umiałem szybko się poruszać.

      Nie widzieli, co się kroi.

      Jeden dupek dostał w szczękę, a drugi kopniaka w krocze.

      – Kurwa mać, przychodzicie tu i mnie bijecie?

      Zatoczyli się do tyłu, trzymając się za obolałe części ciała.

      Na wpół zeskoczyłem, na wpół spadłem z łóżka. Uniosłem pięści.

      – Kim jesteście i co robicie w moim mieszkaniu?

      Temu większemu strzeliły kości w szyi, kiedy poprawił pozycję. Otarł rozciętą dolną wargę.

      – Zapłacisz za to – warknął i rzucił się na mnie.

      Stanęliśmy twarzą w twarz, pięścią w pięść, ale już wcześniej pozbawili mnie siły, a poza tym było ich dwóch.

      Jego ciosy lądowały na mnie zbyt często, odbierając mi moc.

      – Ej, skurwielu – powiedział młodszy, w kominiarce. – Połóż się, inaczej pobijemy cię do nieprzytomności.

      Większy mruknął coś, czego nie dosłyszałem. Jego twarz była naznaczona bliznami po trądziku. Miał ochraniacz na podbródku. Uderzył mnie mocno, aż w mojej czaszce rozległy się kościelne dzwony. Straciłem równowagę, pokój zaczął wirować.

      Zatoczyłem się do tyłu i padłem na materac.

      Próbowałem zamrugać i wyprzeć ból, i cały czas walczyć. Ale porządny cios w pierś sprawił, że nie byłem w stanie się ruszyć.

      Mniejszy rzucił się na mnie i kolanami przycisnął moją klatkę piersiową.

      – Będziesz grzeczny?

      Wierzgałem nogami, ale ten większy mnie za nie złapał.

      – Na waszym miejscu bym tego nie robił.

      Spojrzałem groźnie.

      – Złaź ze mnie, do cholery!

      – Powiedz magiczne słowo.

      Nie było szans, żebym okazał się miły dla tych drani.

      – Czego chcecie? – spytałem ostro. – Pieniędzy? No to, kuźwa, szkoda, bo żadnych tutaj nie trzymam.

      – Och, nie przyszliśmy tu, by cię okraść. – Ten duży zaczął się śmiać. Dał znać swojemu kumplowi, żeby zszedł z mojej piersi, a potem położył wielkie łapsko tam, gdzie zadawał ciosy jeszcze kilka sekund wcześniej.

      Gdy mocno przycisnął, pobudzając wszystkie obolałe miejsca, moje żebra wrzasnęły z bólu.

      – Teraz, kiedy już zwróciłeś na nas uwagę, przekażę ci wiadomość.

      – Jaką wiadomość?

      Poklepał mnie ostrzegawczo po policzku.

      – Bez gadania, rozumiesz? – Spojrzał na swojego kumpla, który przewrócił oczami. – Nigdy się nie nauczą.

      Ugryzłem się w język z całą nienawiścią, którą miałem ochotę wypluć. Włamali się do mnie, pobili mnie, a potem mieli jeszcze czelność przewracać oczami, tak jakbym był jakimś idiotą.

      Gdy tylko wyjdą, każę ich aresztować, a potem poproszę Larry’ego, żeby dopilnował, by nigdy nie wyszli z więzienia.

      Sukinsyny.

      – Nie. – Ten w kominiarce się zaśmiał. – Jeśli chcesz, zrobię mu większą krzywdę.

      – Nie, rozkaz był taki, że mamy go pobić, a nie posłać do szpitala. – Zszedł ze mnie, celując pięścią w moją twarz. – Masz wiadomość.

      – Od kogo?

      – Nie powiem. – Wyszczerzył się. – Wiadomość jest następująca: „Trzymaj się od niej z daleka. Ona jest moja. Zostawiła cię, żeby za mnie wyjść. Więc odwal się i pieprz jakąś inną blondynkę”. – Strzelił palcami. – Dotarło?

      Och, tak, dotarło.

      To ten sukinsyn Greg Hobson.

      Facet, którego nienawidziłem od chwili, w której zobaczyłem go po raz pierwszy – i to nie tylko dlatego, że był moim rywalem. Gardziłem nim za to, w jaki sposób patrzył na Elle. Niemalże z obsesją.

      – Wynajął was, żebyście mnie przestraszyli? – Zaśmiałem się, mając usta pełne szkarłatnej śliny. – On żyje złudzeniami.

      – Nie obchodzi mnie to. Takie są warunki.

      Przycisnąłem zakrwawiony nos, szukając złamania. Oczy mi łzawiły.

      – Ona