Posterunkowy Wilberforce: Już się tym zajęliśmy. O ile dobrze zrozumiałem, dziś rano łowił pan ryby?
Czerny: No, taki miałem zamiar, ale nawet nie umoczyłem kija. Wyjechałem zaraz po wschodzie słońca na most, ten, który nazywają Iron Bridge. Wie pan, na Old Forge Road?
Posterunkowy Wilberforce: Tak, proszę pana, wiem.
Czerny: Sumy tam biorą jak marzenie. Wielu ludzi nie lubi ich łowić, bo są brzydkie – nie wspominając o tym, że czasem taki potrafi ugryźć, kiedy człowiek próbuje wyciągnąć z niego haczyk – ale żona smaży je z solą i sokiem z cytryny, no i są palce lizać. Sekretem jest cytryna, wie pan. I trzeba je smażyć na żelaznej patelni. Moja mama nazywała taką pająkiem.
Posterunkowy Wilberforce: Czyli zaparkował pan na końcu mostu…
Czerny: Tak, ale nie przy samej drodze. Tam na dole jest taka stara przystań. Kilka lat temu ktoś kupił ziemię, na której leży, i ogrodził ją drucianą siatką z tabliczkami „Zakaz wstępu”. Nic jeszcze jednak nie zbudował. Te parę hektarów tylko zarasta chwastami, a przystań jest częściowo zalana wodą. Zawsze parkuję na bocznej dróżce, która prowadzi do tego ogrodzenia. To samo zrobiłem dziś rano. I co zobaczyłem? Ogrodzenie przewrócone, a na skraju tej podtopionej przystani stoi mały, zielony samochód tak blisko wody, że przednie koła ugrzęzły w mule. Poszedłem tam więc, bo pomyślałem, że jakiś facet wracał nawalony z baru ze striptizem i wypadł z drogi. I że może nadal siedzi nieprzytomny w środku.
Posterunkowy Wilberforce: Kiedy używa pan określenia „bar ze striptizem”, czy ma pan na myśli Gentlemen, Please, lokal położony na granicy miasta?
Czerny: Uhm. Tak. Faceci chodzą tam, chleją na umór, wciskają jedno- i pięciodolarówki dziewczynom pod majtki, aż się całkiem spłuczą, a potem na bani jadą do domu. Nie rozumiem, co to za atrakcja.
Posterunkowy Wilberforce: Mhm. Czyli poszedł pan tam i zajrzał do samochodu.
Czerny: To było małe zielone subaru. W środku nie było nikogo, ale na miejscu pasażera leżały zakrwawione ubrania i od razu pomyślałem o tym zamordowanym chłopcu, bo w wiadomościach mówili, że policja szuka zielonego subaru w związku z tą zbrodnią.
Posterunkowy Wilberforce: Czy zobaczył pan coś jeszcze?
Czerny: Adidasy. Na podłodze po stronie pasażera. Też były zakrwawione.
Posterunkowy Wilberforce: Dotykał pan czegoś? Może próbował pan otworzyć drzwi?
Czerny: A gdzie tam. Dopóki CSI leciało w telewizji, nie opuściliśmy z żoną żadnego odcinka.
Posterunkowy Wilberforce: Co zatem pan zrobił?
Czerny: Zadzwoniłem na dziewięćset jedenaście.
13
Terry Maitland siedział w pokoju przesłuchań. Czekał. Zdjęto mu kajdanki, żeby jego adwokat nie zrobił awantury, kiedy przyjedzie – co miało nastąpić wkrótce. Ralph Anderson stał w pozycji „spocznij”, z rękami założonymi za plecy, i patrzył przez lustro weneckie na dawnego trenera swego syna. Odprawił Yatesa i Ramage’a. Porozmawiał z Betsy Riggins − powiedziała, że pani Maitland jeszcze nie wróciła do domu. Teraz, kiedy po aresztowaniu sprawcy krew trochę ostygła mu w żyłach, Ralph znów poczuł się nieswojo na myśl o tym, jak szybko to wszystko się odbywało. Nie był zaskoczony, że Terry twierdził, iż ma alibi, na pewno okaże się wątłe, ale…
– Cześć, Ralph. – Bill Samuels podszedł szybkim krokiem, poprawiając węzeł krawata. Włosy miał czarne jak pasta do butów i krótko obcięte, ale z tyłu sterczał mu kogut, z którym wyglądał niespodziewanie młodo. Ralph wiedział, że Samuels prowadził tuzin spraw o morderstwo, wszystkie zakończone wyrokiem skazującym, i że dwóch z zabójców, których postawił przed sądem (nazywał ich swoimi „chłopcami”), obecnie przebywa w celach śmierci w McAlester. I bardzo dobrze, nie zaszkodzi mieć w zespole cudowne dziecko, ale tego wieczoru prokurator okręgu Flint osobliwie przypominał Alfalfę ze starego Klanu urwisów.
– Cześć, Bill.
– Oto i on. – Samuels patrzył przez szybę na Terry’ego. – Nie podoba mi się, że jest w koszulce sportowej i bejsbolówce Dragonsów. Będę zadowolony, kiedy przebierze się w porządny strój aresztancki. A jeszcze bardziej, jak już wyląduje w celi, kilka metrów od stołu, na którym go uśpią.
Ralph milczał. Myślał o Marcy, stojącej na skraju parkingu policyjnego jak zagubione dziecko, załamującej ręce i patrzącej na niego, jakby był obcym człowiekiem. Albo potworem. Tyle że potworem był jej mąż.
Samuels jakby czytał mu w myślach.
– Nie wygląda jak potwór, co?
– Mało który tak wygląda.
Samuels sięgnął do kieszeni sportowej marynarki i wyjął kilka złożonych kartek. Jedną była kopia linii papilarnych Terry’ego Maitlanda, pochodząca ze szkolnych akt. Wszystkim nauczycielom pobierano odciski palców, zanim po raz pierwszy przestępowali próg klasy. Pozostałe dwie nosiły nagłówek: „Stanowe laboratorium kryminalistyczne”. Samuels podniósł je i potrząsnął.
– Najnowsze i najlepsze.
– Z subaru?
– Uhm. Stanowi zabezpieczyli w sumie ponad siedemdziesiąt odcisków, z czego pięćdziesiąt siedem należy do Maitlanda. Według technika, który zrobił porównania, pozostałe są znacznie mniejsze, pewnie zostawiła je kobieta z Cap City, która przed dwoma tygodniami zgłosiła kradzież tego auta. Nazywa się Barbara Nearing. Jej odciski są dużo starsze, co znaczy, że nie brała udziału w zabójstwie Petersona.
– No dobra, tak czy inaczej, potrzebujemy DNA. Nie zgodził się na pobranie wymazów. – W odróżnieniu od zdejmowania odcisków palców pobieranie wymazów z policzka uznawano w tym stanie za technikę inwazyjną.
– Doskonale wiesz, że obejdziemy się bez nich. Riggins i stanowi zabiorą jego maszynkę do golenia, szczoteczkę do zębów i włosy, które znajdą na jego poduszce.
– To za mało. Musimy porównać to, co mamy, z próbkami pobranymi tutaj.
Samuels spojrzał na niego, przechylając głowę. Teraz przywodził na myśl nie Alfalfę z Klanu urwisów, tylko nadzwyczaj inteligentnego gryzonia. Albo wronę, której wpadła w oko błyskotka.
– Zaczynasz mieć wątpliwości? Powiedz, proszę, że nie. Zwłaszcza że dziś rano rwałeś się do działania równie mocno jak ja.
Wtedy myślałem o Dereku, pomyślał Ralph. To było, zanim Terry spojrzał mi w oczy, jakby miał do tego prawo. I zanim nazwał mnie draniem, co powinno było po mnie spłynąć, ale nie spłynęło.
– Żadnych wątpliwości. Po prostu niepokoi mnie, że tak szybko z tym lecimy. Przywykłem do starannej pracy śledczej. Nie miałem nawet nakazu aresztowania.
– Czy potrzebowałbyś nakazu, gdybyś zobaczył małolata handlującego crackiem na rynku?
– Oczywiście, że nie. Ale to co innego.
– Niekoniecznie, nie całkiem, ale tak się składa, że mam nakaz, który wydał sędzia Carter, zanim dokonałeś zatrzymania. Powinien już być w twoim faksie. To co, wejdziemy do środka i omówimy sprawę? – Oczy Samuelsa błyszczały jak nigdy.
– Pewnie nie będzie chciał z nami rozmawiać.
– Pewnie nie.
Samuels uśmiechnął się i w tym uśmiechu Ralph zobaczył człowieka, który posłał dwóch morderców do cel śmierci. I który wkrótce, nie miał co do tego większych wątpliwości, pośle tam też byłego trenera drużyny juniorów, byłego trenera Dereka Andersona. Zrobi z niego kolejnego ze swoich „chłopców”.
– Ale