Ralph skinął głową.
– Prawdę mówiąc, odcisków jest mnóstwo. Ten gruchot ma dziesięć lat i co najmniej od pięciu, a może w ogóle nigdy, nikt go nie mył. Część odcisków wyeliminowaliśmy: Jellisona, jego syna, żony, dwóch jego pracowników. Mieliśmy je już w czwartek po południu dzięki policji stanowej z Nowego Jorku, chwała im za to. Z niektórych, ba, z większości innych stanów nie dostalibyśmy ich do dzisiaj. Znaleźliśmy też ślady linii papilarnych − Terry’ego Maitlanda i Franka Petersona. Cztery odciski Petersona były po wewnętrznej stronie drzwi pasażera. Jest tam plama od smaru, dlatego są wyraźne jak świeżo wybite jednocentówki. Myślę, że powstały na parkingu przy Figgis Park, kiedy Terry wyciągał go z samochodu, a chłopak się opierał.
Jeannie się skrzywiła.
– Czekamy jeszcze na identyfikację kilku odcisków z vana; rozesłaliśmy je w środę. Może na kogoś wskażą, może nie. Zakładamy, że część należy do złodzieja, który ukradł ten samochód pierwszy, jeszcze w Spuytenkill. Pozostałe mógł zostawić każdy, od znajomych Jellisona po autostopowiczów, których złodziej zabrał po drodze. Ale najświeższe, pomijając te zabitego chłopca, należą do Maitlanda. Nazwisko pierwszego złodzieja mnie nie interesuje, ale chciałbym wiedzieć, gdzie porzucił vana… – Ralph zawiesił głos, po czym dodał: − Wiesz, to zupełnie bez sensu.
– To, że nie wytarł swoich odcisków?
– Nie tylko. Po co w ogóle ukradł vana i subaru? Po kiego diabła kraść samochody do brudnej roboty, a potem pokazywać swoją twarz wszystkim dookoła?
Jeannie słuchała z narastającym niepokojem. Jako żona Ralpha nie mogła zadać pytań, które nasuwały się w odpowiedzi na jego pytania: Skoro miałeś tyle wątpliwości, dlaczego, na litość boską, postąpiłeś tak, jak postąpiłeś? I czemu w takim pośpiechu? Owszem, sama go do tego zachęciła, może więc była w jakiejś części współwinna obecnych kłopotów, ale przecież nie znała wszystkich informacji. Tania wymówka, ale moja, pomyślała… i znów się skrzywiła.
Jakby czytając jej w myślach (po prawie dwudziestu pięciu latach małżeństwa pewnie rzeczywiście to potrafił), Ralph powiedział:
– Nie chodzi tylko o to, że nagle zacząłem mieć skrupuły, nie myśl tak. Rozmawiałem na ten temat z Billem Samuelsem. Powiedział, że w tym nie musi być logiki. Że działania Terry’ego wynikały z szaleństwa. Że impuls, żeby to zrobić, może nawet wewnętrzna potrzeba, choć w sądzie nigdy bym tak tego nie ujął, narastał w nim długo. Były podobne przypadki. Bill tłumaczy to tak: „Jasne, planował coś zrobić, poczynił niezbędne przygotowania, ale kiedy we wtorek zobaczył Franka Petersona prowadzącego rower z zerwanym łańcuchem, plany poszły do kosza. Para rozsadziła kocioł i doktor Jekyll zmienił się w pana Hyde’a”.
– Sadysta seksualny w dzikim amoku – szepnęła Jeannie. – Terry Maitland. Trener T.
– Wtedy wydawało się to logiczne i logiczne wydaje się teraz – powiedział Ralph niemal napastliwie.
Może i tak, mogła odpowiedzieć, ale jak wytłumaczyć to, co było potem, skarbie? Po wszystkim, kiedy już zaspokoił żądzę? Pomyśleliście o tym? Jakim cudem nawet wtedy nie wytarł swoich odcisków palców i dalej pokazywał swoją twarz?
– Coś było pod fotelem kierowcy w vanie – podjął.
– Serio? Co?
– Skrawek papieru. Może kawałek menu jakiejś restauracji. To pewnie nic nie znaczy, ale chcę mu się przyjrzeć. Jestem prawie pewien, że włączyli go do dowodów. – Wylał resztkę kawy w trawę i wstał. – Bardziej zależy mi na tym, żeby zerknąć na nagrania z monitoringu Sheratona z wtorku i środy. I nagrania z restauracji, do której, jak zeznał, poszedł z grupą nauczycieli na kolację.
– Jeśli jego twarz będzie w którymś momencie wyraźnie widoczna, zrób zrzut ekranu i mi przyślij. – Kiedy uniósł brwi, Jeannie wyjaśniła: − Znam Terry’ego tak długo jak ty i odróżnię go od każdego sobowtóra. – Uśmiechnęła się. – W końcu kobiety są bardziej spostrzegawcze od mężczyzn. Sam tak powiedziałeś.
9
Sarah i Grace Maitland prawie nie tknęły śniadania, co zaniepokoiło Marcy mniej niż brak telefonów i minitabletów w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Policja pozwoliła im zachować cały sprzęt elektroniczny, ale rzuciwszy okiem na kilka stron, dziewczynki zostawiły swoje gadżety w sypialniach. Nie miały ochoty śledzić wiadomości w serwisach informacyjnych i społecznościowych. A sama Marcy, kiedy wyjrzała za okno salonu i zobaczyła zaparkowane przy krawężniku dwa wozy transmisyjne i radiowóz, zaciągnęła zasłony. Jak długo potrwa ten dzień? I czym go, na litość boską, wypełnić?
Odpowiedź na to pytanie przyszła od Howiego Golda. Zadzwonił kwadrans po ósmej; w jego głosie pobrzmiewał zdumiewający optymizm.
– Po południu spotkamy się z Terrym. Razem. Normalnie osadzony musi złożyć wniosek o widzenie dwadzieścia cztery godziny przed terminem, ale udało mi się to ominąć. Nie załatwiłem tylko zniesienia zakazu kontaktu bezpośredniego. Jest poddany zaostrzonym rygorom bezpieczeństwa. To znaczy, że będziemy musieli rozmawiać z nim przez szybę, ale nie wygląda to tak źle jak w filmach. Zobaczysz.
– Dobrze. – Brakowało jej tchu. – O której?
– Przyjadę po ciebie o wpół do drugiej. Weź jego najlepszy garnitur i jakiś porządny, ciemny krawat. To na jutrzejszą wizytę w sądzie. I przynieś mu coś dobrego do jedzenia. Orzechy, owoce, słodycze. Tylko włóż wszystko do przezroczystej torebki, dobrze?
– Dobrze. A co z dziewczynkami? Czy mam…
– Nie, niech zostaną w domu. Areszt to nie miejsce dla dzieci. Poproś kogoś, żeby z nimi posiedział, na wypadek gdyby dziennikarze byli nachalni. I powiedz im, że wszystko jest dobrze.
Nie wiedziała, czy kogoś znajdzie – po zeszłym wieczorze nie chciała znów narzucać się Jamie. Gdyby porozmawiała z gliną czuwającym w radiowozie przed domem, na pewno przypilnowałby, żeby dziennikarze nie wchodzili na trawnik. Prawda?
– A wszystko jest dobrze? Jesteś pewien?
– Tak myślę. Alec Pelley właśnie rozwalił wielką piniatę w Cap City i wszystkie nagrody spadły nam na kolana. Prześlę ci link do czegoś. Twoja sprawa, czy pokażesz to swoim sikorkom, ale ja zrobiłbym to, gdyby były moimi córkami.
Pięć minut później Marcy siedziała na kanapie, między Sarah a Grace. Patrzyły na ekran minitableta Sarah. Komputer stacjonarny Terry’ego albo jeden z laptopów nadawałyby się lepiej, ale zabrała je policja. Jak się okazało, tablet wystarczył. Wkrótce śmiały się wszystkie trzy, krzyczały z radości i przybijały sobie piątki.
To coś więcej niż światełko na końcu tunelu, pomyślała Marcy. To cała cholerna tęcza!
10
Bach-bach-bach.
Merl Cassidy zrazu myślał, że słyszy to we śnie, jednym z tych koszmarów, w których ojczym szykował się, żeby spuścić mu manto. Łysy bydlak miał taki specyficzny sposób stukania w stół kuchenny, najpierw knykciami, potem całą pięścią, kiedy zadawał pytania poprzedzające wieczorne lanie: Gdzie byłeś? Po co nosisz ten zegarek, skoro zawsze się spóźniasz na kolację? Dlaczego nigdy nie pomagasz matce? Po cholerę przynosisz te książki do domu, skoro i tak nie odrabiasz lekcji? Matka czasem go broniła, ale to nic nie dawało. Kiedy próbowała interweniować, odpychał ją. A potem pięść, która coraz mocniej uderzała w stół, zaczynała bić jego.
Bach-bach-bach.
Merl otworzył oczy, żeby uciec od tego snu. Miał krótką chwilę na to, by docenić ironię sytuacji: był prawie dwa