Zofia od dzieciństwa czekała na zakwitanie bzów. Dwa wielkie krzaki rosły za chałupą na wsi, kiedy była dzieckiem – chodziła do nich już w marcu, wyczekiwała jasnozielonych i podobnych do serc liści, które z czasem ciemniały, a wtedy pojawiały się zielone kiście, zapowiedź święta, wielkiego, fioletowego kwitnienia, trwającego każdego roku tylko kilka dni. Zapach bzu działał na Zofię jak narkotyk. Mówili, żeby nie spać z kwiatami, które tak mocno pachną, ale ona nie umiała się powstrzymać i może od tego była taka szalona; zrywała całe naręcza, przynosiła do domu i zasypiała w tym zapachu, dawał jej dziwne, wyraziste sny, z których zapamiętywała zawsze tylko pojedyncze obrazy, jakiś mglisty nastrój, tęsknotę.
Tamtej majowej niedzieli poszli z Michałem za miasto, w zakole rzeki, gdzie panoszyły się ogromne, obsypane fioletowymi kwiatami krzewy – prawdziwy las bzów. Zapach tak uderzył jej do głowy, że przyciągnęła chłopaka do siebie i na dworze, na widoku zaczęła go całować. Zupełnie jakby była młodą dziewczyną, właśnie tej wiosny odkrywającą pierwszą miłość.
– Daj spokój – powiedział ostro – ludzie nas zobaczą.
– O mnie będą gadali, nie o tobie – odparła Zofia. – A mnie tam wszystko jedno, co zobaczą, co powiedzą. Jest mi to obojętne.
– Ale mnie nie jest – odpowiedział Michał.
Wracali do domu jak dwoje obcych, ona o pół kroku przed nim, niosąc naręcza bzu, on za nią z pustymi rękami.
W domu, za zasłonką, udobruchał ją jeszcze, oswoił. Rozebrał z sukienki, odsłonił cudowne ciało. Ale odrobina obcości została, okruch żalu, jak uwierające ziarenko piasku. Ból odkładał się wokół tego ziarenka warstwami, jak perła w ciele małża. Zofia wiedziała, że tylko ból zostanie z nią na zawsze, dlatego dbała o tę swoją perłę, kołysała ją w sobie jak dziecko.
– Jak mógłbym tam zostać – pytał profesor Koniarski – z moim imieniem? No przecież kiedy mówiłem: „Je m’appelle Leszek”, oni słyszeli: „l’échec”, porażka. Dzień dobry, jestem pan porażka!
Bardzo to Miszę rozśmieszyło, chociaż nie wierzył, że właśnie z tego powodu Koniarski wrócił do Polski. Tak to już z nim było, z tym profesorem Koniarskim, jednego dnia mówił jedno, drugiego dnia drugie, a wszystko składało się w jakąś prawdę, tyle że ta prawda znajdowała się obok słów i między nimi, nie w nich. I trzeba ją było rozpoznać sercem, nie rozumem.
– Po co my to wszystko robimy? – zapytał nagle chłopiec.
– Co takiego?
– Po co czytamy te wszystkie książki i stale próbujemy coś zrozumieć, po co tworzymy nowe języki, po co się ich uczymy?
– Taka jest ludzka droga, nie sądzisz? – profesor odpowiedział pytaniem na pytanie.
Misza milczał.
– Tak człowiek podróżuje przez czas – ciągnął nauczyciel – tak z nim walczy. Szukamy słów. Snujemy opowieści, bo gdyby nie to…
– Wtedy co?
– Wtedy człowiek byłby najnędzniejszym ze zwierząt. Każde zwierzę jest tej ziemi potrzebne, nawet szczur, nawet robak i mucha. A człowiek do czego jest potrzebny?
Misza milczał.
– Każde zwierzę zna swoje zadanie, a człowiek?
Misza przypomniał sobie ślady wilków na śniegu i to, co dawniej mówiono – że wilki, jeśli chcą, mogą zmieszać się z nocą, rozpuścić się w mroku, zniknąć.
– Ptak wije swoje gniazdo z tego, co znajduje w lesie. Człowiek z tego, co znajduje w sobie – ciągnął profesor.
– Człowiek wymyśla – stwierdził Misza.
– A gdyby nie wymyślał?
– Wtedy byłaby tylko sama prawda – powiedział Misza przekornie.
– Sama prawda? – zapytał profesor Koniarski zmienionym tonem. – Czyli co?
Milczeli przez dłuższą chwilę.
– Nie wiem, kim jestem – powiedział wreszcie Misza.
– Jesteś jeszcze bardzo młody – odparł profesor. – Znajdziesz swoją opowieść.
– Próbowałem pisać – wyznał nagle chłopiec. – Próbowałem pisać wiersze.
Wyciągnął pomięty notes i podał go profesorowi.
Koniarski wyjął zeszyt z rąk chłopca i zaczął go powoli przeglądać. Misza siedział jak na szpilkach, czekając na wyrok. Profesor zatrzymał się przy jednym z wierszy i zaczął czytać na głos:
Wicher za oknem żałosną pieśń śpiewa,
Tłukąc skrzydłami w kominie od pieca.
Noc taka ciemna, jaką rzadko miewa
Styczeń, który zazwyczaj ją śniegiem oświeca.
Lampa naftowa stojąca na krześle
Przy łóżku moim jednostajnie syczy.
A ja litery na papierze kreślę…
Misza zrobił się czerwony jak burak, serce tłukło mu się w klatce żeber, jakby chciało wydostać się na wolność. Usłyszał swoje własne słowa wypowiedziane głosem innego człowieka – był poetą!
– To tylko takie pierwsze próby – powiedział drżącym głosem.
– Pracuj – odparł Koniarski. – Po prostu nie przestawaj pracować.
– Chciałbym budować mosty – powiedział Misza. – Jak Doktor Esperanto.
– Zbudujesz niejeden most.
– A pan?
– Ja już swoje przeżyłem – odpowiedział profesor pogodnie. – Wszystko, czego potrzebuję, mam tutaj. – Poklepał dłońmi blat stołu, choć zapewne miał na myśli podłogę i to, co schowane pod deskami. – Dam ci coś, zaczekaj.
I wyciągnął z walizy tomik wierszy Puszkina, ten, z którego czytali na samym początku, kiedy Misza dopiero odkrywał miłość do poezji.
– Jest twój.
Misza pragnął coś powiedzieć, coś uroczystego, czego domagała się ta szczególna chwila, ale z przejęcia głos całkiem uwiązł mu w gardle i w końcu wydobył z siebie tylko zwyczajne „dziękuję”.
– Powodzenia na maturze – powiedział Koniarski wesoło.
A kiedy Misza stał już w drzwiach, dodał jeszcze, w tym swoim tajemniczym stylu zaczerpniętym z jakiejś nigdy nienapisanej księgi:
– Niech twoja pamięć będzie moim domem.
– Niczego ci nie obiecywałem – powiedział Michał do pleców Zofii.
Stała nieporuszona, nawet nie drgnęła. Chmura nasunęła się na słońce i przepołowiła kuchnię na dwie części, jasną i ciemną. Ona była już w cieniu, a on jeszcze w słońcu. W oddali zagrzmiało. Dzień był wcześniej upalny, pod wieczór zebrały się chmury, Zofia obserwowała je uważnie – jak nabrzmiewają, najpierw powoli, potem szybko, jak przesuwają się po niebie, tworząc coraz to nowe wzory, jak ciemnieją, jak między bałwanami ukazują się czasem skrawki błękitu.
– Pójdę już – powiedział.
Zofia