Dawniej, na wsi, bali się burzy, przypomniała sobie ni stąd, ni zowąd. Matka bała się burzy. Odsuwali meble od ścian, palili w oknach gromnice, mówili, że piorun biega po izbie i nawet w domu może człowieka trafić.
Zofia niczego się nie bała, żadnych piorunów.
Po jakimś czasie wszystko ucichło. Zofia otworzyła okno, świeże powietrze napełniło dom. Był środek nocy. Nalała sobie zimnej wody do miednicy, zaniosła ją za zasłonkę, postawiła na krześle. Zdjęła sukienkę, była to letnia sukienka, z bufkami, z materiału w kwiaty. Umyła się i nie odnosząc miednicy do kuchni, położyła się do łóżka.
Natychmiast zasnęła, choć to było raczej tak, jakby znikła. Kiedy znowu otworzyła oczy, wydawało jej się, że tylko mrugnęła, choć musiało upłynąć sporo czasu, bo na dworze dniało. Było tak, jakby światło Zofię otwierało, rozkrawało, wlewało się do środka, napełniając ją jakąś dziwną gorączką. Zaczerpnęła powietrza w obawie, że utonie; zachłysnęła się, ale zaraz odzyskała oddech. Dzień atakował z całą bezwzględnością, żywy, jasny, piękny – któryś już z kolei taki piękny dzień, jakby niebo akurat teraz zdecydowało, że będzie się popisywać, ostentacyjnie manifestując cały splendor tego czasu, kiedy wiosna przechodzi w lato: bujność roślinności i zawiązki pierwszych owoców, jaskrawość kolorów od świtu do zmierzchu, pełnię i gotowość całego ziemskiego życia, które jeszcze nie zaczęło się starzeć. Pomięte prześcieradła wydzielały słodkawy zapach, zrobiło jej się od tego trochę mdło. Zamknęła oczy, chociaż wiedziała, że sen już nie wróci, czekały ją tylko długie godziny dnia, podczas których będzie musiała zmęczyć to napełnione gorączką ciało tak mocno, żeby fizyczna potrzeba organizmu na chwilę wzięła górę nad tą drugą siłą: siłą żałoby, siłą namiętności, za nic mającą to czy inne pojedyncze istnienie. Z zamkniętymi oczami badała dłonią zakamarki pościeli i własnego ciała – czy coś tam jeszcze zostało? Nic, tylko ten zapach zmęczenia i czasu. Szukała go, ale go nie znalazła. Szukała śladów, ale śladów nie było.
Tamtej ostatniej wiosny przed wojną, kiedy Zofia była już w ciąży, a mimo to zdarzało im się czuwać aż do świtu, do nastania pomarańczowego światła zapowiedzianego koncertem ptaków, rozmawiali o przyszłości. O domu, który wybudują, i o dzieciach, które im się urodzą. O czasie, jaki razem przeżyją, i o starości, której doczekają. Mówił: „Zawsze będziesz piękna”. Zofia wtulała się w niego, spokojna, bezpieczna i ociężała.
Położyła dłoń na brzuchu i pomyślała o Malutkiej. Miała jego włosy, jego oczy i skórę koloru zboża, ale nie rosła, jakby zdecydowała, że na zawsze pozostanie dzieckiem. Poniewczasie wysłuchała matczynej prośby: „Nie przychodź na ten świat”. Przyszła, ale żyła tak, żeby zajmować jak najmniej miejsca. Cicha, prawie nieobecna. „Twoja córka”, powiedziała w myślach do męża. Spróbowała przypomnieć sobie jego twarz, ale pamiętała ją tylko uśmiechniętą z jedynego zdjęcia, które po nim zostało – wszystko inne rozproszyło się, jakby nigdy nie było niczym więcej niż tylko złudzeniem. „Tak traci się drugi raz”, pomyślała.
Zwlekła się z łóżka, w mieszkaniu było już całkiem widno. Drzwi pokoju lokatora były uchylone, popchnęła je. Tam go jeszcze szukała. Tam wypatrywała jakichś śladów, ale śladów nie było. Żadnych książek na stole, żadnych papierów, nawet plam z atramentu, tylko łóżko, puste, bez pościeli, koc starannie złożony w kostkę. Nic. Dzień sypał jej do oczu piasek światła, czuła zmęczenie, ogromne, nie po jednej niedospanej nocy, ale po całym życiu. „Niech będzie”, powiedziała do siebie, do bólu. „Miej mnie”, dodała. Było tak, jakby do tej pory przez cały czas kurczowo się czegoś trzymała i właśnie teraz się puściła, i popłynęła, całkiem już wolna, z nurtem czasu. Sama była tym nurtem. Zdała sobie sprawę, że będzie teraz żyła pomiędzy dwiema śmierciami: tą prawdziwą, kiedy wyczerpała się dla niej możliwość życia, i tą drugą, błahą, kiedy puszczą liny wiążące w jedną całość różne części jej osoby, żeby mogły wrócić w osobność, do miejsc, z których wszystko dawno temu wypełzło. Będzie trwała w zawieszeniu między jednym końcem a drugim.
Zofia stoi w pokoju swojego lokatora, a z kątów wyłażą zmarli. Kto powiedział, że oni wolą noc? To tata, a to braciszek. A to kto? Dwie dziewczynki, jedna trochę większa od drugiej, ciemne, ciemnookie, trzymają się za ręce, jest czwartek, targ w Siemiatyczach, dziewczynki biegają między podobnymi do sztalug straganami, na których kupcy wyłożyli towary.
– Gorąco nam – mówią do Zofii chórem.
Gdzie jest Malutka? Ach, prawda. U matki na wsi.
– Gorąco nam – tamte domagają się uwagi.
Zofia dostrzega płomienie we włosach dziewczynek, ogień tańczy w falbanach białych sukienek. Zofia biegnie do kuchni, chwyta wazon, wyrzuca przekwitłe kwiaty i wylewa wodę na dziewczynki. To tylko kropla, która natychmiast z sykiem wyparowuje. Na krześle stoi miednica po wczorajszym myciu. Chlusta wodą z miednicy, to też jest za mało. Chce biec do studni, żeby przynieść więcej, ale nogi odmawiają jej posłuszeństwa, zresztą zaczyna rozumieć, że choćby tej wody naniosła nie wiadomo ile, to i tak nie wystarczy – gdyby nawet przyniosła całą wodę ze studni i całą wodę z rzeki, to też byłoby za mało. Za mało, żeby ugasić ten ogień.
III
Czas zbierania kamieni
– Opowiedz mi coś, Dajdżan.
– Dobrze – odparł. – Słuchaj uważnie: dawno, dawno temu, po azjatyckiej stronie ciągnącego się przez tysiące kilometrów pasma prastarych gór Ural, na jego południowym krańcu, nad rzeką noszącą wówczas nazwę Jaik, wyrosła maleńka osada. Poza sezonami roztopów, kiedy wody wzbierały, powodując powodzie, rzeka była ledwie strumykiem. Latem prawie zupełnie wysychała, zimą zamarzała na kość. Osada na początku składała się z kilku ledwie ziemianek. Dookoła rozciągał się step, szerokie przestrzenie środkowej Azji, gładkie, falujące wzgórza, wypolerowane od uporczywego wiatru, latem przynoszącego pustynny pył, a zimą zamiecie śnieżne. Ludzie umierali, rodzili się nowi, sezon po sezonie – tak to w odwiecznym szło rytmie. Nomadzi poili w Jaiku swoje stada. Baszkirowie w osadzie hodowali bydło. Stada sumaków i kułanów buszowały wokół namiotów i jurt. Nieodległe góry przechowywały tajemnicę swojego początku. Słuchasz mnie?
– Słucham!
– Dwaj bracia, Urał Batyr i Szulgen, wyruszyli na poszukiwanie Śmierci Złodziejki. Urał pragnął uwolnić od niej świat, Szulgen szukał przygód. Nim pokonali Złodziejkę, musieli najpierw znaleźć wodę, symbol życia. Tę ukrył Kankacha, Car Dziwów. Każda przygoda oddalała braci od siebie, gdyż jeden gonił za klejnotami, drugi za skarbem słów. Wiele dziwnych istot napotkali po drodze. I Carewnę Ptaka, chętną do zamążpójścia, i głazy byki, i konary ręce. Wreszcie odnaleźli Kankachę. W ostatecznym starciu Szulgen zdradził brata i za karę został zamieniony w błoto. Urał pokonał wroga, ale w zamian za zbawienną wodę musiał oddać życie. Mogiłę bohatera obrosły skaliste góry…
Dajdżan przerwał opowieść, żeby skręcić papierosa z machorki. Paląc, mówił dalej:
– Na wschód od osady wznosiły się dwa duże wzgórza. Były gładkie i nagie, niespecjalnie ładne. Mieszkańcy osady nadali im imiona: Eye-Derlui i Atach. Ich życie płynęło jednak w dolinie, gdzie podczas krótkich, gorących letnich miesięcy, pod szaroniebieskim, jakby stale przydymionym niebem wypasali na łąkach swoje zwierzęta. W szczególnych momentach, przy bezwietrznej