Zofia siedzi przy stole. Czeka, aż zrobi się wystarczająco późno, żeby się położyć. Wtedy wstaje i rozbiera się powoli. Co wieczór to samo. Na tym polega całe ludzkie życie, na powtarzaniu w kółko tych samych czynności. W mieszkaniu jest ciepło, dopiero potem, kiedy wygaśnie w piecu, zrobi się zimno. Na razie ustawia lampę na podłodze, patrzy na siebie nagą w upstrzonym plamkami lustrze i krzywi się. Nienawidzi swojego ciała, nienawidzi swojej urody, pełnych piersi, krągłych bioder, gładkich ud. Chciałaby zamienić się w demona – przeczekać zimy, wiosny, lata i jesienie, przeczekać samą siebie. To ciało z pustym na wieki wieków brzuchem, tak zupełnie niepotrzebnie ładne. Chciałaby zemsty na życiu. Także na tym, które ją samą ożywia. Oświetlona od dołu przez lampę, rzeczywiście wygląda jak zjawa i to się jej podoba. Myje się w misce, powoli, nie wylewa wody. Zakłada koszulę, wchodzi za zasłonkę z kwiecistej tkaniny, gdzie stoi jej łóżko, kładzie się. Każdy ruch musi być precyzyjnie wyliczony, każdy gest ma znaczenie strategiczne. Jej wróg jest potężny. Jeśli trafi na odpowiedni moment, czasem udaje jej się zasnąć w ciągu sekundy, zanim pojawią się wspomnienia. Jeśli przegapi tę chwilę i pozwoli sercu zmięknąć, przegrywa. Wracają zmarli i to oni przejmują kontrolę.
„Czekamy na ciebie na świecie”, tak zwracał się do jej brzucha, zanim powiał wiatr historii, jak to się czasem mówi, i zmiótł ich życie z powierzchni tej ziemi. „Tak bardzo na ciebie czekamy”. Nawet jak była już całkiem gruba, lubili się bawić i tańczyć. Czasem nie kładli się spać aż do rana, chociaż następnego dnia on szedł do roboty. Dawał radę, był młody i silny, miał tyle życia w sobie, zarwane noce odsypiali razem po południu, jego sen był twardy jak kamień, a kiedy go budziła, najpierw wyciągał ramiona, młode i silne, dopiero potem otwierał oczy. Dłonie miał twarde od pracy i poznaczone bliznami. Ostatnie lato było takie ciepłe, po robocie ludzie chodzili nad rzekę, dziewczyny i chłopcy, starsi też, plaża roiła się od narodu. Ale znał jedno miejsce trochę na uboczu, gdzie nikogo nie było, tam szli przed wieczorem, na polanę w lesie tataraków, rozkładali koc i zostawali do zmierzchu albo dłużej. Wchodziła do wody, podtrzymując dłońmi brzuch, niosąc go przed sobą jak najwspanialsze trofeum. Tak pięknie wyglądała, że wróżyli jej chłopca, ale brzuch był miękki i okrągły, raczej na dziewczynkę. Jeden taki wieczór szczególnie zapamiętała, to był piątek, bo usłyszeli, jak blacharz Warszawski wołał Żydów na szabas, zaraz zrobiło się ciemno, ale nadal było bardzo ciepło. „Czekamy na ciebie na świecie”, mówił do niego lub do niej, odpędzając komary od brzucha. Nocami właśnie tamten wieczór najczęściej do niej wracał, tylko coraz bardziej wybrakowany, w miarę jak zapominała to, co było widać, bo wzrok to słaby i kruchy zmysł w porównaniu z tymi, które tkwią głębiej w ciele i nie mają nazw, a więc zapominała, jak wyglądał jej mąż, ale pamiętała coś innego, nastrój tamtej chwili, upleciony ze światła i zapachu, z brzęczenia komarów, nadziei i obaw.
Potem, już pod sam koniec tego dziwnego lata, mówił inaczej: „Czekaj na tatę, tata szybko wróci”. Panowała taka atmosfera, jakby w sierpniu mieli jechać na majówkę. „Nie oddamy ani guzika”, powtarzali, śpiewali Wojenko, wojenko, te rzeczy. Podniecenie udzieliło się nawet Zofii. A teraz robi jej się zimno i opatula się kołdrą, ale wtedy z kolei jest jej za gorąco. Wiśnie zakwitły drugi raz pod koniec sierpnia. „Wojenko, wojenko, co za moc jest w tobie?” Długo się żegnali i przyjemne było to żegnanie, mocna przez wojnę miłość. Nie pojechała z nim do Białegostoku, bo była już za gruba. Zaczęło się czekanie. Zofia nie chciała rodzić. Przyleciały samoloty, patrzyła na spadające bomby, łuny pożarów i dymy z płonących domów o zmierzchu, jakby noc szła ze wszystkich stron jednocześnie. Kładła rękę na brzuchu i powtarzała zaklęcie: „Nie przychodź na ten świat”.
Weszli Ruscy, zrobili granicę na Bugu i skład broni w kościele. Wyrzucili wszystkich na kilometr od rzeki, domy poniszczyli. Zofia uciekła wtedy na wieś do matki, brzuch miała taki wielki, że kiedy szła, kiwała się na boki jak kaczka. A tam nadal czekała, aż matka powiedziała do niej ze złością: „Zadusisz tego dzieciaka”. Ale i tak czekała, jeszcze bardziej, bo teraz także na przekór matce. Wezwali babkę, ta wmusiła w Zofię jakieś zioła i wreszcie Zofia poległa – jak żołnierz na wojnie. Po takim długim czekaniu poród poszedł szybko. Ból torujący dziecku drogę do świata był straszliwy, wymazał Zofię spośród żywych na jakiś czas, a kiedy wróciła, na świecie żyła już nowa dziewczynka, bardzo malutka i bardzo trudno było wybrać dla niej imię.
Przyszła też wiadomość, zaraz po narodzinach, w jaki sposób zginął. Że wymaszerowali z miasta i najpierw gdzieś tam pod Białymstokiem stali w koszarach przez dwa długie dni i czekali. Z tego, co ludzie opowiadali, sporo było w tej wojnie czekania, o wiele więcej niż walki. Wreszcie w nocy ogłoszono alarm, że trzeba ruszać. A więc zgodnie z rozkazem poszli na granicę i dotarli do jakiejś niemieckiej wsi, gdzie dokładnie, Zofia nie zapamiętała, a tam – żywego ducha. Nie wolno im było niczego jeść, bo może zatrute. Zofii nieraz potem śniła się ta wieś. Wyludniona, ale z nietkniętym ludzkim dobytkiem, ze śladami jakichś dopiero co przerwanych spraw; bezludne kuchnie pełne zapasów, szafy wypchane ubraniami, jakby specjalnie dla upiorów, życie pozbawione życia. Zdecydowali się odpocząć w tej upiornej wsi. Świeciło słońce. Ktoś jej o tym opowiadał czy tak to sobie i jemu wyśniła? Że odpoczywał na słońcu, razem z innymi, nie wiedząc, że to ostatnie, co mu jeszcze z życia zostało: te godziny wrześniowego słońca, bursztynowe i przejrzyste? Zdrzemnął się? A jeśli tak, czy śnił o niej? Wydawało jej się czasem, że się jeszcze wtedy spotkali, we śnie, ale kiedy wspomniała o tym Władce, tamta ją zrugała, że Zofia ucieka się do jakiejś magii i że tak nie wolno, nie wolno wypuszczać duszy poza mądrze wymyślone ramy zwykłego ludzkiego myślenia i życia, bo tam, poza tymi ramami czyhają szaleństwo i grzech.
W pewnej chwili – tak jej opowiadano – odpoczywający w upiornej wiosce żołnierze usłyszeli strzały. Myśleli, że to już, że zaczyna się walka, i ludzi ogarnął strach, ale też poczuli ulgę, że coś się wreszcie dzieje. Bo przecież bez walki wojny się nie wygra, a oni chcieli jak najszybciej wygrać i wracać do domów jako bohaterowie. Byli pewni, że to Niemcy, ale okazało się, że to jednak Polacy strzelali. Mało brakowało, a swoich by wytłukli albo od ich kul poginęli. Na szczęście połapali się wystarczająco szybko i wtedy jeszcze nie było ofiar, tylko jeden ranny. Mówią na to: bratobójczy ogień.
Wrócili do koszar, niosąc rannego, który bardzo jęczał i narzekał. Wojenka pokazała jeszcze jedno oblicze – irytację. Znowu zaczęło się czekanie. Tym razem jednak nie trwało ono aż tak długo. Alarm znowu rozległ się w nocy, znowu zarządzono wymarsz. Wkrótce, jeszcze przed świtem, spotkali Niemców. I wtedy wreszcie bili się z wrogiem, a nie między sobą. W każdej bitwie ktoś musi zginąć pierwszy – to był akurat on.
Dziewczynka dobrze ssała. Ssała i spała. Była spokojna i prawie nie płakała, jakby wiedziała, że nie może zbyt wiele oczekiwać. Matka miała dla niej piersi pełne pokarmu, ale nic poza tym. Więc ssała i spała. Była zdrowa, a zdrowe dziecko – wszyscy to Zofii powtarzali – to skarb.
Wieczór poprzedzający noc, która miała zapoczątkować przewrót w życiu Miszy, nie wyróżniał się niczym szczególnym – ani w pogodzie, ani w lekturze, może jedynie tym, że Misza czuł się wyjątkowo zmęczony. Uczył się do klasówki z przyrody, ale mu nie szło, nie mógł się skupić. Tekst podręcznika rozmywał mu się przed oczami, więc zamiast czytać, bazgrał na marginesach zeszytu, rysował jakieś stworzenia, na wpół prawdziwe, na wpół wymyślone, małe skrzydlate bestie o wielkich oczach i złośliwych pyskach. Lampa migotała, rzucając na odrapaną ścianę pokoju