Jak pokazuje wiele historii rodzinnych, życie ma w nosie konwenanse. Ma również w nosie jednostki funkcjonujące wedle wymyślonych przez społeczeństwo norm kulturowych – tego wirtualnego naskórka cywilizacji, który z większymi czy mniejszymi sukcesami usiłuje sterować kośćcem i mięśniami biologii oraz chemicznymi układami zarządzającymi życiem człowieka. I który łatwo można z siebie zrzucić – kiedy już człowiek zda sobie sprawę z tego, że czasem lepiej chodzić na pasku biologii i chemii niż cudzych pomysłów na życie.
Ba, życie ma w nosie nie tylko jednostki, ale nawet całe gatunki. Biolodzy szacują, że od jego narodzin blisko cztery miliardy lat temu Ziemia pozbyła się już przeszło dziewięćdziesięciu dziewięciu procent gatunków, które kiedykolwiek na niej mieszkały.
My ciągle należymy do jednego procenta szczęśliwców.
Nasza ludzka perspektywa – oglądana w ostatnich sekundach życia na Ziemi – jest jednak zwodnicza. Sprawy, które wielu z nas wydają się ważne: Bóg, Honor, Ojczyzna, Naród, Święty Mikołaj czy Korporacja, to ledwie wirtualna rzeczywistość, którą tworzymy, żeby jakoś oswoić fakt, że nie jesteśmy wieczni, nic nie znaczymy, a nasze życie nie ma sensu, choć ma cel. Że kiedy nie będzie już Polski i Polaków, a nawet gatunku Homo sapiens, to na naszej dziś planecie będzie żyć coś innego. A potem i to coś trafi szlag.
Jak kamienie, przez Boga rzucane na szaniec!2
Juliusz Słowacki
– Miałem ledwie dwadzieścia dwa lata, byłem studentem biologii i oto natknąłem się na coś, co zupełnie nie pasowało do ówczesnego stanu wiedzy. Oczywiście nie uwierzyłem w to, co zobaczyłem.
Zarośnięta twarz doktora Grzegorza Niedźwiedzkiego uśmiecha się do mnie z ekranu komputera. Wydarzenie, o którym ten polski paleontolog, pracujący obecnie na uniwersytecie w Uppsali, opowiada, miało miejsce w 2002 roku. Zmieniło nie tylko jego życie, lecz także naszą wiedzę o tym, kiedy i gdzie życie wyszło z morza na ląd i stanęło pewnie na czterech łapach. Dzięki Niedźwiedzkiemu wiemy, że stało się to co najmniej 390 milionów lat temu w miejscu, w którym dziś piętrzą się Góry Świętokrzyskie. Można więc żartobliwie powiedzieć, że życie wyszło z oceanu pod Kielcami.
– Od dawna myszkowałem w kamieniołomie w Zachełmiu, jeszcze jako uczeń technikum geologicznego w Kielcach – opowiada uczony. – Szukałem tak zwanego pstrego piaskowca, skał z pogranicza okresów geologicznych zwanych permem i triasem, sprzed blisko 252 milionów lat. To wtedy nastąpiło największe wymieranie w historii Ziemi. Szacuje się, że wyginęło aż 90 procent ówczesnych gatunków. Byłem nim zafascynowany. Ale ponieważ pstrego piaskowca jest w Zachełmiu niewiele, znudzony i zmęczony, bo był to gorący dzień, poszedłem poszperać w sporo starszych skałach dewońskich, w których, jak wszyscy mówili, nie było skamieniałości i szkoda było na nie czasu. W pewnym momencie zobaczyłem spory blok dolomitu, czyli skały zbudowanej z węglanu wapnia i magnezu, w którym był pięknie odciśnięty trop, wypełniony skamieniałym mułem. Duży, wielkości męskiej dłoni, z dobrze widocznymi palcami. Pomyślałem sobie, że to jakiś żart.
Skamieniałości fascynowały go już w dzieciństwie. Wychował się w Piotrowicach pod Lublinem. Do szkoły miał trzy kilometry i traf chciał, że droga do niej prowadziła obok miejsca, w którym na powierzchnię Ziemi wyglądały skały ze schyłkowej kredy, sprzed 72–66 milionów lat. Geolodzy nazywają takie miejsce wychodnią. Wracając do domu, Grzesio wypatrywał więc morskich skamielin: amonitów, belemnitów, małżów, ślimaków. Kolekcjonował je, nie do końca wiedząc, co zbiera. W zdobywaniu wiedzy na ich temat pomagał mu starszy brat, dzisiaj biofizyk pracujący w USA.
I tak oto przypadek – bo przecież gdyby wychował się nad morzem, równie dobrze mógłby marzyć o karierze biologa morskiego – sprawił, że Niedźwiedzki zapragnął zostać geologiem. Pojechać w Góry Świętokrzyskie i odnaleźć trylobita, jednego z pierwszych morskich zwierzaków. Jak mówi, w szkole podstawowej niczego nie pragnął bardziej. Stąd pomysł na pięcioletnie technikum geologiczne.
W wieku czternastu lat, tuż po ośmioklasowej podstawówce, opuścił zatem robotniczy dom i zamieszkał w internacie oddalonym o dwieście kilometrów od rodzinnej miejscowości. Jeszcze w technikum odkrył w Górach Świętokrzyskich pierwsze tropy dinozaurów.
– Zakochałem się wtedy w dinozaurach – opowiada. – Tylko one się dla mnie liczyły. W czwartej klasie wiedziałem już, że chcę być paleontologiem. Zacząłem pisać listy, odręczne, nie mejle!, do naukowców z Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie.
Jak mówi, szkoła w Kielcach była fantastyczna i wyposażyła go w solidną wiedzę geologiczną. Tak solidną, że kiedy zaczął już studiować geologię na Uniwersytecie Warszawskim – na którą dostał się bez egzaminu, bo w 2000 roku pracą o świętokrzyskich dinozaurach wygrał w Amsterdamie konkurs młodych naukowców zorganizowany przez Unię Europejską – straszliwie się nudził. Na drugim semestrze poszedł więc do dziekana, żeby powiedzieć, że chce przełożyć sesję i pojechać na staż do bazy londyńskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego na Seszelach (staż był częścią amsterdamskiej nagrody). Usłyszał jednak, że albo nauka, albo egzotyczne wycieczki. I zrozumiał, że studia geologiczne nie są dla niego.
– Wybrałem egzotyczną wycieczkę i w 2001 roku pojechałem na miesiąc na Seszele – śmieje się. – I to był kolejny przełom w moim życiu. Zobaczyłem rafy koralowe, las deszczowy, mrowie owadów, roślin. Tropikalna różnorodność życia mnie zauroczyła. Postanowiłem, że przeniosę się na biologię.
Jak postanowił, tak i zrobił, choć nie obyło się bez problemów. Na pierwszym roku okazało się, że jako jedyny nie wie, o czym mówią wykładowcy. W kieleckim technikum lekcje biologii ograniczały się do paleontologii i ochrony środowiska, musiał więc teraz samodzielnie nadrobić cztery lata biologii licealnej.
Ale rok po Seszelach znów biegał po Górach Świętokrzyskich.
– Jeszcze w szkole mnie uczono, że życie wyszło na ląd w późnym dewonie, więc trop, który znalazłem, zupełnie nie pasował do tego, co już wiedziano. Ten kawał skały z wczesnego dewonu, jak później potwierdziliśmy, miał wyraźny odcisk stopy z dobrze widocznymi pięcioma palcami, które jakby pośliznęły się w błocie. Przyglądałem się mu i mówiłem sobie: „Nie, to nie może być przecież trop czworonoga. To światło sobie ze mnie żarty stroi”.
Niedźwiedzki odpuścił, ale kiedy pięć lat później na uniwersytecie w Uppsali słuchał wykładu profesora Pera Ahlberga, paleobiologa, specjalisty od ewolucji czworonogów, dowiedział się, że czworonogi mogły wyewoluować wcześniej, niż się uważa.
– Wtedy żaróweczka zaświeciła się w mojej głowie – śmieje się dzisiaj.
Ciągle ostrożny pomyślał, że może udało mu się odnaleźć tropy jakiegoś praczworonoga. Tetrapodomorfa, formy przejściowej między rybami a płazami.
– Wróciłem więc do Zachełmia i znalazłem kolejny odcisk łapy, piękny, z detalami. Nawet ślady poduszek palcowych było widać. A potem okazało się, że tych tropów jest więcej. Złożyłem to wszystko w manuskrypt, który chciałem wysłać do „Acta Palaeontologica Polonica”. No, przyznaję, miałem niewielkie ambicje. Ale zanim tekst trafił do redakcji, posłałem go do Pera Ahlberga. Chciałem się dowiedzieć, czy w ogóle warto zawracać tym odkryciem głowy redaktorom jakiegokolwiek czasopisma. Wciąż