Copyright © by Kathryn Croft, 2015
Copyright for the Polish edition © by Burda Media Polska Sp. z o.o., 2018
02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15
Dział handlowy: tel. 22 360 38 42
Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
Tłumaczenie: Ewa Kleszcz
Redakcja: Magda Binkowska
Korekta: Malwina Łozińska, Marzena Kłos
Skład i łamanie: Beata Rukat/Katka
Redakcja techniczna: Mariusz Teler
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcia na okładce: Elena Blokhina/Shutterstock,
Pinnd Photography/Shutterstock,
Christos Vladenidis/Shutterstock
ISBN: 978-83-8053-467-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński
Dla Grace i Phillipa
Prolog
2003
Na moment wszystko cichnie i myślę sobie, że musiałam umrzeć. Ale potem dociera do mnie ogłuszający wrzask i nie wiem, co oznacza ani skąd dochodzi, wiem tylko, że nie wyszedł z moich ust, bo jakimś cudem ocalałam. Próbuję odwrócić głowę, żeby rozejrzeć się po wnętrzu samochodu, ale nie mogę się ruszyć. Ból przeszywa mi kark, a ciepła krew ścieka po twarzy.
Czuję dziwny zapach: palonej gumy wymieszanej z benzyną i czymś znacznie, znacznie gorszym. To woń śmierci. Nie muszę się rozglądać, by nabrać pewności, że jestem jedyną osobą w tym wraku, która jeszcze oddycha.
Ogarnia mnie panika, miażdży mnie, gorsza niż fizyczne obrażenia, jakich doznałam. To nie może być prawda.
Pęknięcia pokrywają przednią szybę jak gigantyczna pajęcza sieć i przez labirynt linii widzę błysk świateł, niebieskich, żółtych i czerwonych. Widzę twarze zaglądające do środka, z ustami ułożonymi w literę O. Ludzi próbujących zrozumieć, co się wydarzyło. Ich paniczne wrzaski i krzyki wydają się stłumione, jakby otaczała mnie bańka, przez którą przenikają tylko fale dźwięku. Ale wiem, że wszyscy, którzy tam są, zapamiętają ten moment do końca życia, podobnie jak ja.
Kierownica wbija mi się w żebra, ale nie mogę się odsunąć. A może nie chcę, bo tutaj jest bezpieczniej niż tam, gdzie będę musiała stawić czoła konsekwencjom. Już sobie wyobrażam, czego mogę się spodziewać: współczucia, bo przecież wypadki się zdarzają, ale przede wszystkim potępienia i nienawiści, bo to ja siedziałam za kółkiem, więc muszę wziąć odpowiedzialność za to, co się stało.
W końcu ktoś nagłym szarpnięciem otwiera drzwi; silne ręce wyciągają mnie ze środka i układają na czymś, co pewnie jest noszami. Są twarde i niewygodne, ale przynajmniej leżę teraz na płask. Zamykam oczy i zastanawiam się, jak to możliwe, że nie zginęłam.
1
2014
Gdy wracałam z pracy tamtego wieczoru, czułam, że coś jest nie tak. Nie potrafiłam stwierdzić, co takiego, bo wszystko wydawało się normalne. Byłam po prostu jedną z wielu osób, które spieszyły do domu, a w każdym razie dokądś zmierzały. Dokuczał mi przenikliwy chłód, bo rano zostawiłam szalik przewieszony przez poręcz schodów. Tak niskie temperatury w listopadzie nie były niczym nadzwyczajnym, należało się ich spodziewać.
Nieprzyjemne uczucie, które mi towarzyszyło, mogło być związane z jutrzejszym dniem. Doskonale pamiętałam, co to za data. Do perfekcji opanowałam sztukę radzenia sobie ze wspomnieniami i jak co roku nie myślałam o tym dniu, dopóki nie nadszedł i nie porwał mnie niczym huragan. Nabrałam wprawy w zamykaniu tych drzwi.
Garratt Lane była ruchliwa jak zawsze i wtopiłam się w tłum pieszych, nieodłączny element londyńskiego krajobrazu. Zawsze, gdy wracałam do domu, miałam wrażenie, że jestem marionetką poruszaną przez kogoś innego. A może czułam się dziś nieswojo, bo wyszłam z pracy później niż zwykle? Ciężko znosiłam zmiany w codziennej rutynie. Potrzebowałam porządku, inaczej wszystko się waliło.
A wyszłam później, bo chciałam pomóc Marii; nie mogłam jej zostawić samej z zamówieniem, które przyszło, nawet jeśli zaczęłam zmianę trzy godziny przed nią. Poza tym w domu nie czekało na mnie nic, do czego warto wracać.
Uśmiechnęłam się na wspomnienie tego, jak Maria ze szczegółami opisywała nowego mężczyznę, którego ostatnio poznała, podczas gdy rozpakowywałyśmy książki i opatrywałyśmy je naklejkami. Pracowała w bibliotece dopiero od kilku miesięcy, ale w tym czasie zdążyłam się dowiedzieć już chyba wszystkiego o jej życiu miłosnym. Stanowiła moje całkowite przeciwieństwo: otwarta i rozmowna, podczas gdy ja byłam skryta i starałam się zachować maksymalną prywatność. Wiedziałam, że jest singielką i często umawia się na randki. Lubiłam słuchać jej opowieści. Ten nowy facet nazywał się Dan i podczas gdy Maria zachwycała się każdym jego słowem i gestem, ja zatracałam się w jej świecie. Tak to już z nami było; ona mówiła, ja słuchałam, ale od czasu do czasu przyłapywałam ją na tym, że się na mnie gapi – obrzuca mnie spojrzeniem mówiącym, że bardzo by chciała, żebym wpuściła ją do swojego życia.
Budynek biblioteki znajdował się niedaleko ulicy, przy której mieszkałam, więc dotarcie do domu nie zajęło mi dużo czasu. Moje mieszkanko zajmowało górne piętro przebudowanego domu i było małe – nie, nie małe: mikroskopijne – ale czynsz okazał się przystępny jak na londyńskie warunki i przynajmniej miałam prywatną malutką klatkę schodową prowadzącą do drzwi frontowych, dzięki czemu lokum wydawało się nieco bardziej przestronne.
Ale decyzji o jego wynajęciu nie podjęłam, kierując się kwestiami praktycznymi, takimi jak czynsz czy lokalizacja. To nazwa ulicy przekonała mnie, że muszę tu zamieszkać. Allfarthing Lane. Przywodziła na myśl czasy, o których wyobrażenie czerpałam wyłącznie z książek, czasy na długo przed moim urodzeniem, gdy ludzie pozdrawiali się nawzajem na ulicy i każdy znał swoich sąsiadów. Miałam świadomość, że idealizuję ten okres i sama nie chciałabym być częścią takiej społeczności ze względu na tryb życia, jaki musiałam prowadzić, jednak myśl, że takie czasy kiedyś istniały, dodawała mi otuchy.
Pokonałam pięć schodków prowadzących do moich drzwi i zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Była to absurdalnie mała listonoszka, ale nie nosiłam ze sobą zbyt wielu rzeczy, więc już po kilku sekundach zdałam sobie sprawę, że kluczy wśród nich nie ma. Znalazłam portmonetkę, komórkę, antybakteryjny żel do rąk, ale nie klucze.
Zdziwiona, spróbowałam zachować spokój i rozważyć wszystkie możliwości. Na pewno miałam je przy sobie dziś rano, bo drzwi wyjściowe zamyka się na dwa zamki, a ja nigdy o tym nie zapominam. W bibliotece nie były mi potrzebne, więc nie pamiętałam, bym je widziała, co mogło oznaczać tylko dwie rzeczy: zgubiłam je w drodze do pracy lub w czasie powrotu z niej albo wypadły mi w bibliotece i kurzyły się w tej chwili gdzieś w kącie.
Pierwsza możliwość sprawiła, że poczułam panikę. Szybko przeszukałam schody i wybetonowany teren ogródka, po czym wyciągnęłam komórkę i zadzwoniłam do pracy. Dociskałam telefon