Próba sił. T.S. Tomson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: T.S. Tomson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-8147-738-3
Скачать книгу
ection>

      …I rzekł Bóg do szatana:

      – Skąd przychodzisz?

      Szatan odrzekł Panu:

      – Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej…

Hiob 1 ,7–8

      Książka ta nie powstałaby, gdybym nie mógł jej napisać, chowając się pod skrzydłami mojego osobistego anioła stróża.

      Za bezpieczeństwo, wiarę i bezkresną miłość, dziękuję Ci, Tato.

T.S.

      PROLOG

Luizjana, 16 grudnia 2015

      Tensas przypominało małe miasteczko w kryształowej kuli, posypywane śniegiem, ilekroć ktoś wprawił ją w ruch.

      W tym roku zima była wyjątkowo śnieżna, co stanowiło nie lada problem dla jego mieszkańców, gdyż pługi, od lat nieużywane, spełniały bardziej wymogi formalne aniżeli praktyczne potrzeby.

      Miasteczko było wyjątkowo ciche, tak za dnia, jak i nocą. Tutejsza społeczność żyła w zgodzie i względnym pokoju (nie licząc barowych bójek, które jak niepisana reguła wszechświata nakazuje, muszą się czasem zdarzyć).

      Oprócz barów, gdzie znudzeni mieszkańcy przesiadywali wieczorami przy piwie, rozsiewając nowe plotki, znajdowało się tu parę sklepików, kościół, komisariat pod wodzą szeryfa Malloneya, (piastującego ten urząd nieprzerwanie od ośmiu lat), dwie szkoły, mały szpital oraz jeden motel, w którym przejezdni mogli się zatrzymać, choć Bóg jeden wie po co i ten sam Bóg świadkiem, że nie było ich dotąd zbyt wielu.

      Święta Bożego Narodzenia dostarczały tu od zawsze impulsu, który pobudzał do życia mieszkańców, pompując w ich serca radość i ekscytację. Już w pierwszych dniach grudnia dawało się odczuć rosnący entuzjazm, szczególnie u dzieci (to następna reguła wszechświata, prawda?), a większość domowych, jak i sklepowych szyb zdobiły miniaturowe choinki stojące na parapetach, otoczone migającymi lampkami, które dotrzymywały kroku Migotce, wyjątkowej latarni, usadowionej przy głównej ulicy – Lane Street.

      Migotka była dobrze znana mieszkańcom, choć nikt nie potrafił wyjaśnić jej fenomenu. Latarnie postawiono już w latach trzydziestych i do dzisiaj bezbłędnie oświetlają schludne i nienagannie czyste chodniki, lecz od zawsze żarówka Migotki świeci przez chwilę, by po jakimś czasie mrugnąć parę razy i zgasnąć, powtarzając ten cykl do rana, jakby nadawała tylko sobie znany sygnał, niczym latarnia morska. Dawniej w mieszkańcach wzbudzało to skrajną irytację i niejednokrotnie służby naprawcze próbowały walczyć z kapryśną latarnią, jednak od ponad czterdziestu lat – zawsze na próżno. Coś fascynującego i uroczego było w tym „miejskim cudzie” (jak to określała pani Willis, znana była małżonka bardziej znanego z niewyjaśnionych, jak dotąd, tajemnic męża), toteż mieszkańcy dali sobie spokój i na swój sposób polubili ten fenomen.

      Gdy słońce kończyło swą zmianę, latarnie oświetlały ulice, kładąc długie cienie na przydrożne domy i trawniki, tak jak w tym właśnie momencie. Mróz raz po raz przecinał ostry wiatr, uderzając w szyby domów i porywając płatki śniegu do tańca. Na zegarach mieszkańców wkrótce wybije północ.

      Sygnał Migotki rozświetlał skromny, drewniany dom pani Rose, gdyż latarnia usadowiona była dokładnie naprzeciwko niego. Podczas gdy nadawała swój szyfr, Rose, tak jak reszta jej sąsiadów, spała już głębokim snem.

      Gdyby ktoś z nich wyjrzał teraz przez okno, to może dostrzegłby coś dziwnego. Jedni uznaliby to za halucynacje, inni mogliby pomyśleć, że ktoś zwariował.

      Jednak tej nocy nikt niczego dziwnego nie dostrzegł, bo zobaczyć to mieli wkrótce tylko nieliczni.

      I

      BIEL

      OKRYTA CZERNIĄ

      ROZDZIAŁ 1

      Nadchodził zmierzch, a z nim podmuchy mroźnego wiatru. Okna domów zaczynały rozjaśniać pierwsze światła lamp, głównie w pokojach jadalnianych i kuchniach, gdzie rodziny zasiadały do kolacji po ciężkim dniu pracy. W jednym z szeregu domów stojących w miarę równych odstępach wszystkie światła były o tej porze zgaszone od kilkunastu lat. Mieszkała tu Rose Abrams, matka i współzałożycielka jedynego już kościoła w miasteczku, obecnie wdowa.

      Rose uwielbiała spokój swojej okolicy. Uwielbiała też swój mały ganek, który zrobił wiele lat temu jej mąż. Lubiła tu czytać gazety, palić papierosy i wspominać godzinami. Nawet w zimie (pomimo licznych protestów jej córki, Katie) wkładała kurtkę, strzepywała śnieg z fotela i siadała na chwilę przy filiżance herbaty, pogrążając się w zadumie. Albo raczej w nieprzerwanej żałobie, jak często sądziła. Lubiła tu być, gdyż tutaj najmocniej czuła jego aurę.

      Czasami do niego mówiła, jakby wciąż czytał swoje ukochane powieści z nieodłączną fajką, na swoim ulubionym fotelu, i chociaż tak często kłócili się o to, że pali niczym smok (a upór jego był niesamowity i często doprowadzał ją do szału), oddałaby większą część serca, by znowu tu był, chociaż na chwilę, uśmiechnął się do niej i powiedział jak setki tysięcy razy: „Nie przeszkadzaj mi teraz, Rosie”. Wiedział, że się wścieknie, ale zanim wrócił do czytania, zawsze mrugał do niej, uśmiechając się tajemniczo spod kopcącej się, aromatycznej fajki.

      Odkąd się pobrali, zawsze zdrabniał jej imię, co było słodkie i przyjemnie kontrastowało z jego poważną osobowością. Czuła się przy nim bezpiecznie. Był staromodny, ale ona kochała tę jego szarmanckość. Kochała jego perfumy (zawsze ten sam rodzaj), dbałość o detale, pedantyzm i wiele innych, z pozoru błahych cech.

      Wspominała często ich pierwszy taniec (na jej balu maturalnym), pierwszy pocałunek (po jej balu maturalnym na mostku w parku Queensbridge, ach, co to był za pocałunek!).

      Charlie był chłopakiem z ubogiej rodziny, zamkniętym w sobie. I gdy na balu podszedł do niej (już wtedy swoim dostojnym krokiem) i zapytał, czy z nim zatańczy, nie potrafiła ukryć zdumienia. Zgodziła się, chociaż ze wstydem ukryła fakt, że po prostu nie chciała być nieuprzejma. W szkole nie zwracała na niego uwagi, lecz podczas tego tańca, nieśmiały, cichy Charlie oczarował ją, jakby rzucił na nią jakiś urok, którego nie potrafiła pojąć. Oczarowała ją także jego odwaga, gdy po tańcu, ot tak, po prostu pocałował ją w usta. Niedługo potem pobrali się i szybko zdecydowali się na potomstwo. Wtedy pojawiły się pierwsze trudności.

      Długo starali się o dziecko, w pewnym momencie porzucając wszelkie nadzieje. Pewnego dnia wydarzył się jednak cud. Bóg spojrzał na nich łaskawym okiem. Pamiętała ten upalny dzień, który ogrzewał całą Luizjanę. Był to dzień jej urodzin, dwudziesty szósty sierpnia. Kończyła trzydzieści pięć lat i mijał sześćdziesiąty siódmy dzień od jej ostatniego krwawienia. Gdy doktor zapytał ją, którą wiadomość woli, dobrą czy bardzo dobrą, okazało się, że obie były cudowne.

      Pierwsza brzmiała, że jest przy nadziei, druga – że to będzie prawdopodobnie córka, której pragnęli. Gdy wychodziła ze szpitala, stopy niosły ją niemal w powietrzu po wtedy słabo jeszcze zaludnionym miasteczku. Pamiętała wszechobecny pot, wymieszany z łzami, gdy dopadła Charlesa, który akurat impregnował bale drewna do budowy kościoła. Nie potrafiła wydobyć słów z radości, lecz nie musiała. On już wiedział. Klęknął, całując ją w brzuch. Tkwili tak, stojąc na ogromnym polu, w którym powstawał ich drugi dom.

      Byli szczęśliwi do czasu, gdy Bóg dokonał transakcji, nie pytając Rose o jej warunki. W zamian za ich córkę, Katie, zabrał Charliego. Nie pamiętała samego wypadku. Wiedziała tylko, że zawinił nie Charles, a ciężarówka, pędząca z dwukrotnie większą prędkością, niż była dozwolona. Uderzyła prosto w nich. Cena była wyższa, niż się spodziewała, gdyż oprócz męża Bóg zabrał jej także czucie w nogach, oznajmiając to przez tego samego doktora, który sprowadził na świat ich córkę. Co za ironia losu, pomyślała.

      Kolejną ironią było to, iż Charles w cierpieniu odchodził ze świata w tym samym miejscu, w którym ich córka do niego weszła. Nie zdążył jej przywitać ani pożegnać.

      Po tym zdarzeniu Rose nie prosiła już Boga o nic więcej. Uznała go za kiepskiego partnera