– No pewnie, że tak. To co, wpadniesz jutro? Ugotuję jakieś kluseczki.
Kluseczki zabrzmiały bardzo zachęcająco, ale zbyt dobrze się znałam – nie wytrzymałabym i bym pękła, wygadując się przed babcią i zdradzając wszystkie tajemnice.
– Nie, tym razem to ja zapraszam. To znaczy ja ze Staszkiem.
– O, ho, ho! Czy to jakaś grubsza sprawa? – W babci obudziło się zainteresowanie.
– Eeee, nic z tego, co myślisz. – Nagle się pogubiłam. Nie byłam jednak doświadczonym strategiem.
– A co myślę? – zapytała filuternie.
– No, o jakichś uroczystościach, formalnych sprawach, że zaręczyny czy coś. A tymczasem to tylko skończony remont. Kuchnia gotowa, więc niech przejdzie chrzest bojowy. Zapraszam was na obiad.
– Nas?... – Babcia nie zrozumiała.
– Ciebie i mamę.
– Dorotka też będzie? Nic mi nie mówiła.
– Bo nie zdążyła. Dosłownie przed chwilą skończyłyśmy rozmawiać. I tak od słowa do słowa… Bardzo była ciekawa efektu końcowego i w sumie to razem wymyśliłyśmy, że oblanie zakończenia remontu to superpomysł. No i poznacie Staszka.
– Oczywiście, chętnie. To na którą się umawiamy?
– Na piętnastą, babciu.
– Będę. Zapowiada się bardzo miłe popołudnie.
„Atrakcji na pewno nie zabraknie”, pomyślałam, żegnając się z babcią. Do mamy wysłałam SMS: „Czwartek, 15.00. Przywieź ten koniak”.
Gdy podniosłam głowę znad telefonu, zobaczyłam Staszka idącego w moim kierunku.
– Pomniki obejrzane? – zapytałam, gdy stanął przy ławce.
– Co do jednego. Bogata kolekcja. – Tu przerabiałam pierwsze lekcje historii, z babcią. Lubiła mnie zabierać do parku jordanowskiego, bo to ogromny, zielony teren, no i były place zabaw dla dzieci. Teraz widzę, że bardzo się zmieniły, są nowoczesne, fantastyczne, no po prostu raj, ale wtedy tamte były spełnieniem dziecięcych marzeń. Gdyby posłać współczesnego dzieciaka na metalowe skrzypiące huśtawki z siedziskiem z desek z drzazgami czy siermiężne drabinki, trzy na krzyż, toby z nudów umarł, a wcześniej pewnie zapytał, czy taki plac to ma odpowiednie atesty bezpieczeństwa. A wówczas – słońce, ciepło, beztroska, lody śmietankowe na patyku, oranżada w woreczkach. I jeszcze opowieści babci o Koperniku, Reytanie, Kochanowskim… No i o Jordanie. Cudowne wspomnienia. A za chwilę… – Zrobiło mi się jakoś tak nostalgicznie.
– A za chwilę co? – zapytał Staszek.
– Za chwilę to ja będę przemierzała te alejki z wózkiem. Trudno uwierzyć...
– Ale to łzy szczęścia? – Staszek objął mnie ramieniem.
– No… – siąknęłam. – Zupełnie się nie poznaję. Ciąża mnie strasznie rozkleja. Wzruszam się wszystkim. I trochę się wszystkiego boję. We czwartek chyba się kompletnie rozsypię… – westchnęłam.
– Najbliższy czwartek?
– No właśnie. – Momentalnie się otrząsnęłam. – Impreza będzie przebiegać pod hasłem skończony remont. Da radę?
– W tej sytuacji musi. Jestem umówiony z Marianem na jutro. Razem się uwiniemy i do wieczora kuchnia będzie zmontowana. Potem jeszcze prace wykończeniowe, listwy, uchwyty, to we wtorek. W środę sprzątamy i na czwartek jesteśmy gotowi – zapewnił mnie Staszek.
– Brzmi idealnie. Aż się boję zapeszać, ale może teraz nasze życie będzie się toczyć w bardziej przewidywalny sposób? – Spojrzałam na niego z nadzieją.
– Nawet najwyższa góra ma gdzieś swój szczyt. Gdy się go wreszcie osiągnie, to już z górki. – Staszek jeszcze mocniej przytulił mnie do siebie.
Zamknęłam oczy. Ciekawe, że o trudnej, wymagającej wysiłku sytuacji mówi się „pod górę”, a kiedy już mozół się skończy, to jest „z górki”. Zupełnie jakby ta góra była nieproporcjonalna – z jednej strony wysoka, stroma, niebezpieczna, a z drugiej – łagodny pagórek. „Z” brzmiało jednak zdecydowanie lepiej niż „pod”. No i miałam nadzieję, że wreszcie na dłużej przysiądziemy na tej słonecznej poziomkowej polanie, której obraz często wracał do mnie we snach.
Rozdział czwarty
Marian okazał się przemiłym człowiekiem. I niezwykle słownym. O szóstej rano dzwonek domofonu wyrwał mnie z miłego półsnu.
– Mleczarz?... – ziewnęłam, zdumiona.
– Raczej dostawa kuchni. – Staszek pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło. Kilka kropel z jego wilgotnych włosów kapnęło mi na szyję. W pokoju zapachniało ziołami.
– Pachniesz jak najlepsza reklama Herbapolu. – Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam na łóżko.
Zachwiał się i ze śmiechem padł obok mnie.
– Zostałbym na dłużej – powiedział, wsuwając rękę pod kołdrę – ale Marian czeka na dole. Zaparkował przed samym wejściem, więc musimy jak najszybciej wynieść szafki z auta, bo zatarasował ruch, zajmując pół ulicy i pół chodnika. W poniedziałek rano ludzie spieszący się do pracy nie są szczególnie wyrozumiali.
– Jasne, pędź. Sądziłam, że twój kolega przyjedzie później.
– Dniówka to dniówka. W końcu dzień zaczyna się nie wtedy, gdy ożywają biurowce, tylko wtedy, gdy słońce wzejdzie.
Fakt. Doszłam do wniosku, że właściwie każda sprawa może być oceniana rozmaicie, w zależności od tego, z jakiej perspektywy na nią patrzymy. Mój rytm życia przez wiele lat był wyznaczany godzinami pracy apteki, generalne jednak poranek przypadał na mniej więcej siódmą. Wcześniej miasto jeszcze było uśpione, więc i ja rozbudzałam się powoli. Mama odsypiała noce poświęcone tłumaczeniom. „Szkoda dnia na ślęczenie przed komputerem, zwłaszcza gdy pogoda ładna. W końcu nie po to zostałam freelancerką, żeby wysiadywać przy biureczku od dziewiątej do siedemnastej. Najpierw się rozruszam, podoświadczam, pożyję, a potem do pracy. Zresztą w drugiej połowie dnia łatwiej mi się skupić”. Babcia zaś budziła się już po piątej i twierdziła, że te spokojne wczesnoporanne godziny bardzo sobie ceni. „Jak rozpoczniesz dzień, tak go spędzisz. Więc ja zaczynam niespiesznie, w spokoju”. Kiedyś zapytałam, czy to taka naturalna potrzeba organizmu, dopasowująca się do metryki, czy od zawsze inny cykl dobowy. Babcia odpowiedziała: „Pewnie tak, z wiekiem to się trochę zmienia. Choć powiem ci, że kiedyś nie lubiłam tych wczesnych pobudek. Wszystko przygotować, ze wszystkim zdążyć, a mała Dorotka nie zawsze była chętna do współpracy. No a ja się nie mogłam spóźniać, bo jakby to wyglądało, gdyby trzydzieścioro dzieci czekało na mnie jedną? Więc kiedy musiałam, to nie lubiłam. Teraz lubię, bo nie muszę”.
O tak, ta zależność doskonale do mnie przemawiała w ostatnim czasie. Nie mogłam się nadziwić, że kiedyś w ogóle się nie zastanawiałam nad tym, jakbym chciała przeżyć życie. To tak, jakby planując trasę, gdzie punktem początkowym jest koniec studiów, a docelowym – no cóż, w końcu to ostateczny cel każdego życia – śmierć, wybrać autostradę. Szybko, płynnie, po drodze przeciętne widoki, miejsca parkingowe rzadko i wszystkie takie same. Jedzie się komfortowo, krajobraz za oknem płynnie się przesuwa, niewiele się z tej podróży pamięta. A na koniec, już