Biegnie w miarę prosto na południe. Najpierw przez błotnistą dżunglę, a potem przez kamienistą sawannę, aż do wspomnianego posterunku – w sumie około 500 kilometrów6. Dalej na południe ciągnie się już tylko niewyraźny szlak wydeptany krowimi kopytami, który zahacza o kilka hacjend, a potem dość szybko znika pośród traw Rupunui. Za tą sawanną rozciąga się Amazonia – dawne królestwo Wai Waiów.
DALEJ NIŻ „CAMEL TROPHY"
Ze sprzecznych relacji wynikało, że daleko w dżungli przetrwała jednak jakaś duża osada. Od czasu do czasu przybywali z tamtych stron indiańscy tragarze obładowani wędzonymi rybami i mięsem. Wymieniali je – towar za towar – w samotnym drewnianym sklepiku położonym o kilka mil od BAZY GUJAŃSKICH… Wymieniali głównie na sól i bawełniane ubrania. Potem szybko wracali do siebie. Pozostało na nich czekać, a następnie zabrać się z nimi do ich wioski.
Czekać?
Ale jak długo?
Jak często ci Indianie wychodzą z lasu?
Tego nie wiedział nikt w całym Lethem.
„Nikt" to może trochę mylące słowo. Formalnie rzecz ujmując, wiedzieli wszyscy. Tyle że każdy wiedział co innego. Gorzej! – ta sama osoba rano wiedziała co innego niż po południu. I zawsze była stuprocentowo pewna, że wie co mówi, i że jest jedyną osobą w Lethem, która ma rzetelne informacje.7
* * *
A czym właściwie jest wspomniane tu Lethem? Miasteczkiem?
Z całą pewnością nie, bo nie ma ulic.
Wioską?
Też nie, ponieważ nie ma dróg wzdłuż których rozłożone są gospodarstwa.
Powiedziałbym, że jest to coś nowego, na co nie wymyślono jeszcze nazwy.
W Lethem na przestrzeni, którą zwykle zajmuje milionowa metropolia, mieszka tylu ludzi, ilu jest w stanie pomieścić jeden wagon metra.
Domostwa rozsypane są po okolicy bez ładu i składu – jakby się komuś rozsypały klocki, które niósł w worku na plecach. Brak jakiegokolwiek porządku urbanistycznego jest tak wielki, że ten chaos, który był na początku wszechświata, rumieni się ze wstydu. Zdarza się, że kilka chałup stoi wzdłuż czegoś, co mogłoby być ulicą, gdyby tylko jej końce podłączyć do innych ulic. Tymczasem one zawisają w próżni i giną pośród traw, a każda chałupa ma wyprowadzoną z tyłu własną drogę. To, że postawiono je w równym szeregu, wydaje się być działaniem przypadku. Tak jakby nikt z mieszkańców nie zauważał linii prostych.
Drogi w Lethem biegną, jak chcą. Najczęściej znikąd donikąd. A ich układ zmienia się bezustannie. Szczególnie w porze deszczowej, gdy sawanna Rupunui przez wiele tygodni leży kilkanaście centymetrów pod wodą. Siekące deszcze, a potem strumienie i bajora, zacierają wszystkie wcześniejsze szlaki komunikacyjne. Kiedy woda wysycha, Lethem zaczyna wytyczać swoje zupełnie nowe ścieżki. Wracasz tam po pół roku i nigdzie nie możesz trafić. Tak jakby wszyscy przeprowadzili się w nowe miejsca.
Myślicie, że przynajmniej układ domów pozostał ten sam?
Nieprawda. Mieszkańcy Lethem kochają się przenosić.
Ponieważ większość chałup zbudowano z desek, rozbiera się je bardzo łatwo – z użyciem młotka i łapki – potem przewozi furą, a następnie odtwarza ten sam domek w nowym miejscu. Powodem może być drobna sprzeczka z sąsiadami lub przepełniona wygódka. Najczęściej jednak jest nim: brak jakiegokolwiek powodu do dalszego pozostawania w tym samym miejscu8.
Kto twierdzi, że najbardziej mobilnym społeczeństwem są Amerykanie, nie był w Lethem. No ale nie ma w tym nic dziwnego, bo w Lethem nie był prawie nikt. Jedyny moment w całej historii, gdy świat usłyszał o jego istnieniu, to rajd „Camel Trophy".
Specjalnie podrasowane landrowery, wypakowane luksusowym sprzętem i najlepszymi ekipami z kilkunastu krajów, na oczach ekip telewizyjnych z ogromnym trudem przedarły się z Lethem do Georgetown, pokonując najdłuższą polną drogę świata. Czyli trasę, którą każdego tygodnia przejeżdża kilka ciężarówek wyładowanych brazylijską kontrabandą. Na południe od Lethem – a więc tam, gdzie zaczynają się prawdziwe bezdroża – „Camel Trophy" nie pojechał. (Prawdopodobnie dlatego, że drogę tarasowała blaszana wygódka.)
* * *
Po dwóch tygodniach beznadziejnego oczekiwania, w drewnianym sklepiku pojawił się samotny Indianin.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Po godzinie niemrawej rozmowy udało mi się z niego wyciągnąć, że ma na imię Kufa9.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Po kilku kolejnych dniach poświęconych na namowy, perswazje i negocjacje udało mi się zawrzeć z nim umowę: w zamian za dwa worki soli i czerwoną sukienkę dla żony zgodził się zaprowadzić nas do ostatniej wioski swego plemienia.
Potem Indianin namyślał się jeszcze…
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
…całe dwa dni…
.
.
.
.
.
.
.