– A co konkretnie chcielibyście usłyszeć?
– Jecie ludzi?
– Czy JEMY ludzi!? W jakim sensie??
– Ustami, zębami, przez gardło do brzucha. Zjadacie ludzi?
– Skąd wam to przyszło do głowy? A wy zjadacie?
– Nam nie wolno! Tabu.
– A Dzicy?
– Oni mają te same tabu co my. To nasi bracia. Żadne plemię w tej okolicy nie je ludzi.
– No to dlaczego niby ja miałbym jeść?
– Słyszeliśmy, że biali jedzą ludzi.
– Bzdura jakaś. Kto tak mówi?
– Najstarsi. Pamiętają jeszcze czasy, kiedy po naszej puszczy kręcili się biali. To byli szamani złych duchów. Odprawiali obrzędy, składali ofiary… I zapraszali nas żeby się przyłączyć. Chcieli, żebyśmy razem z nimi jedli ciało jakiegoś człowieka i popijali jego krwią. Na szyjach mieli zawieszone żelazne trupy, takie same jak ten – wskazał palcem srebrny krzyżyk na mojej szyi. – Więcej nie wiemy, bo to było bardzo dawno temu.
– I co się z nimi stało?
– Zostali przepędzeni. U nas nie wolno jeść ludzi, gringo. Ani pić krwi – mówiąc te słowa popatrzył na mnie znacząco.
– A ja słyszałem od moich Najstarszych, że bardzo dawno temu, kiedy Najstarszy z Najstarszych był jeszcze dzieckiem, wasze plemię było znane z tego, że jadało ludzkie mięso. Zawsze w dniu Wielkiego święta. I może wciąż jada, co?
– To przez takich jak ty.
– Co przez takich jak ja?
– Ludzie dowiadują się o nas, że jemy ludzi. A nam nie wolno, rozumiesz?! – ton jego głosu podniósł się niebezpiecznie.
Temat był wyjątkowo grząski… Ale przecież po to tu przyjechałem – w poszukiwaniu pierwotnych obyczajów i wierzeń.
– Ode mnie się niczego takiego nie dowiadują – powiedziałem w sposób, który miał brzmieć polubownie.
Po tych słowach zapadła napięta cisza. Indianin dźgał kijem żar ogniska; potem się uspokoił. Podłubał jeszcze przez chwilę między polanami, aż wreszcie cisnął kij w ogień, spojrzał na mnie przyjaźnie i zapytał:
– A co ty im właściwie o nas mówisz, gringo? Kiedy wracasz do swojego świata, na pewno snujesz jakieś Opowieści, he?
– Snuję.
– Siadacie wtedy przy ogniskach?
– Czasami. Zwykle rozpalam ogień w kominie…
– He???
– Nieważne, po prostu rozpalam ogień, siadamy sobie dookoła i zaczynam opowiadać.
– O nas?
– Tak, o was.
– Opowiadasz dobre rzeczy?
– Opowiadam wszystko. Tak jak to widziałem. Czasami tylko mylę tropy, żeby tu nie przyjechało więcej białych.
– A dlaczego? Biali są źli?
– Biali wprawdzie nie jedzą ludzi, ale… pożerają dżunglę.
– Nie wszyscy, gringo, ty nie pożerasz. Raczej ona pożera ciebie – po tych słowach Indianie gruchnęli gromkim śmiechem.
Gruchnąłem i ja, choć nie powinno mi wcale być do śmiechu, a to dlatego, że poddawany byłem właśnie codziennemu poniżającemu obrzędowi iskania z kleszczy. Indianin, który rechotał najgłośniej, kucał w tej chwili za moimi plecami i wyskubywał pasożyty z tych miejsc, do których nie byłem w stanie sięgnąć samodzielnie. (To znaczy ręką sięgałem bez trudu, natomiast wzrokiem nigdy.)
– No to teraz, gringo, opowiedz nam jedną z tych swoich historii.
– O czym?
– Na przykład o tym, jak spotkałeś pierwszego w życiu Indianina.
Ponieważ i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty, a ponadto właśnie przyszła moja kolej na pozycji wyskubującego, postanowiłem zająć czymś umysł i zacząłem opowiadać:
JAK SPOTKAŁEM PIERWSZEGO INDIANINA
Było to na odludnych terenach Ameryki środkowej. W miejscu,
gdzie nie wiadomo dokładnie jaki to kraj, bo jeden został daleko za naszymi plecami, a drugi się jeszcze nie zaczął.
Takich miejsc jest wciąż sporo – chociażby Mosquitia, czyli karaibskie Wybrzeże Moskitów3, które ciągnie się od Hondurasu przez Nikaraguę aż do Kostaryki. Ma długość 600 kilometrów i sięga na 100 do 200 kilometrów w głąb lądu. W Europie to mogłoby być niezależne państwo – Dania, Holandia – a tutaj, po prostu wielka zarośnięta dżunglą Ziemia Niczyja.
Oficjalnie oczywiście ma właściciela, jest nawet podzielona na prowincje, ze stolicami i gubernatorami, ale w praktyce to tereny bezludne i dzikie. Nigdy nie cywilizowane. Wciąż jest tam wielkie pole do popisu dla poszukiwaczy przygód i odkrywców. I wciąż, mimo zakusów cywilizacji, sporo przestrzeni dla Indian.
* * *
Najpierw jechałem – dłuuugo i wooolno – wojskową ciężarówką. W prażącym słońcu, na pace bez plandeki. Przewiewnie? No owszem, tyle że wiatr składał się z kurzu zamiast powietrza.
Asfalt skończył się po stu kilometrach. Wylazły spod niego dwie wyboiste koleiny. Zaczęło kiwać i podrzucać tak bardzo, że dostałem choroby morskiej. Po osiemnastu godzinach wysiadłem. Na środku pustkowia porośniętego sawanną.
Potem jechałem na grzbiecie muła (dwie noce, bo za dnia mułowi było zbyt gorąco) aż do miejsca, gdzie zaczynały się bagna. Dalej muł nie chciał iść. Zaparł się stanowczo przednimi kopytami i burczał na mnie nieprzyjemnie. Ponaglany piętami, patykiem oraz okrzykami zachęty (w których przewijały się pewne nieprzyjemne sugestie związane z jego przyszłością) muł odwrócił się i ugryzł mnie w kolano. Wtedy zsiadłem, pognałem go z powrotem, a sam ruszyłem dalej na piechotę.
Wąska, prawie niewidoczna ścieżka wiła się między bajorami. Powietrze dookoła cuchnęło rozgrzaną zgnilizną, a do tego bzyczało i gryzło. Po kilkunastu godzinach ścieżka przeprowadziła mnie na drugą stronę moczarów. Tam, na skraju tropikalnego lasu, spotkałem pierwszego w moim życiu Indianina. Takiego, który wciąż żyje po staremu – mieszka w szałasie, chodzi na bosaka i żywi się tym, co upoluje w puszczy.
My, biali, mówimy o takich, że dzicy. Tymczasem dla niego to ja byłem „dziki".
* * *
Pierwszego wieczora było tak:
– Słyszysz głos tukana4, gringo? – zapytał Indianin. – Nie. A który to? – Ten co robi truk-truk… truk-truk… – Teraz słyszę. – To jest śpiew na dobrą pogodę – wyjaśnił.
* * *
A następnego dnia o wschodzie słońca było tak:
–