Gringo wśród dzikich plemion. Wojciech Cejrowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Wojciech Cejrowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Путеводители
Год издания: 0
isbn: 9788381271509
Скачать книгу
Indianin, zamiast ruszyć do jakiejś roboty, całymi dniami wisi w hamaku!

      * * *

      – Do roboty? A po co? – pytał szczerze zdziwiony.

      – Jak to po co? Żeby dzieciom kupić coś do jedzenia.

      – Nie warto. Jedzą i jedzą, a i tak są zawsze głodne. Dzieci się nigdy nie udaje napełnić. Po prostu muszą z tego wyrosnąć…

      – Z głodu się nie wyrasta!

      – Ja wyrosłem. Nic mi się nie chce – nawet jeść. No więc i one wyrosną, ale na to nie trza jedzenia, tylko CZASU – zakończył znanym mi już tonem proroka.

      Jego filozofia życiowa zbudowana była przede wszystkim z żelaznej logiki. Poukładana w ciasną pryzmę. Wewnętrznie spójna w stopniu doskonałym, poziom kompilikacji i finezji miała mniej więcej taki jak kowadło. Nie umiałem jej niczym podważyć. Ale wciąż niestrudzenie próbowałem…

      – No a jakbyś na przykład wyhodował więcej świń, no i może przynajmniej odrobinę bardziej tłustych niż te tutaj, to mógłbyś którąś sprzedać i zarobić.

      – A po co? – zapytał i odpowiedział jednocześnie.

      Czułem, że mój zdrowy rozsądek został powalony na łopatki i rozpoczęło się odliczanie.

      – Buty nie rosną. Trzeba kupić.

      – A po co? Nigdy nie miałem butów i jakoś nie krzywduję. A dzieciaki też nie lubią chodzić inaczej jak na bosaka. Buty je piją w stopy.

      Z butów wycofałem się bez żalu, bo rzeczywiście w klimacie podzwrotnikowym nie były towarem pierwszej potrzeby.

      – No to byś sobie może radio kupił? Lubisz muzykę.

      – Sąsiad ma. Ten co mieszka za polem. Puszcza na cały regulator i ja tu świetnie słyszę jak charczy.

      – Naprawdę nie ma nic, co chciałbyś mieć? – zapytałem kilka dni później (wypróbowawszy wcześniej wszystkie możliwe przedmioty i usługi dostępne za pieniądze). – Niczego ci nie brakuje?

      – Czasu.

      – Jak to czasu?! Przecież całe dnie nic nie robisz, tylko wisisz w hamaku.

      – A ile jeszcze tak powiszę, he?

      – A co to za różnica?

      – Widzisz, gringo, dla mnie szczęście jest wtedy, gdy mogę sobie wisieć w hamaku i nic nie robić. Im dłużej, tym lepiej. Nic nie boli, nie nagli, nic nie czeka. Nikt nie woła. Brzuch nie burczy, że chce jeść; żona nie burczy, że chce, żeby jej coś zrobić. Moje szczęście to ta spokojna chwila, która właśnie trwa: nikt i nic niczego ode mnie nie chce, nie trzeba się wysilać, martwić, nigdzie iść.

      – Wy Biali – dodał po chwili namysłu – znajdujecie swoje szczęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy ciągle musicie coś zmieniać, porządkować, ulepszać, a my poszukujemy stanu ukojenia… I kiedy go znajdziemy, to wolimy się nie poruszać, żeby czegoś nie zepsuć.

      Po tych słowach Indianin wisiał kwadrans w milczeniu, a ja mu nie przerywałem – bardzo chciałem, żeby podsumował przemowę jedną z tych swoich profetycznych sentencji. No i nie zawiódł mnie:

      – A o czym myślisz, kiedy tak wisisz w hamaku i patrzysz na ten piękny zachód słońca przed nami?

      – Nie myślę. Tylko patrzę.

      Przerwał, zastanowił się chwilę, a potem dodał:

      – I to jest właśnie to, czego ty, gringo, nie potrafisz robić…. Ani nawet zrozumieć.

      Miał rację – nie potrafiłem.

      MORAŁ:

      W moim świecie człowiek zawsze myśli. Nawet wtedy, gdy siedzi i gapi się na zachodzące słońce. A co do rozumienia, to kilkakrotnie otarłem się o zrozumienie indiańskiej duszy, ale nigdy jej nie zgłębiłem. I raczej nie zgłębię, bo jak niby zgłębić kowadło? Można sobie tylko pooglądać.

      Kilka minut poźniej, niespodziewanie dla wszystkich, w okolicy rozpętała się potężna burza z piorunami. Siekący deszcz wbił pestkę w ziemię, dzięki czemu nie znalazły jej ani świnie, ani kury, ani dzieci i mogła się w spokoju zająć kiełkowaniem.

      Z powodu przetartego sznurka, ten stan miał się wkrótce zmienić. Takie momenty jedni nazywają bolesnym rozczarowaniem, inni mówią po prostu: Aaał!

       GUERRILLA

      Działające w wielu krajach Ameryki Łacińskiej nielegalne oddziały militarne, które walczą przeciwko własnemu państwu.

      Ich oficjalnym celem jest zwycięstwo wybranej ideologii. I tak się dziwnie składa, że zawsze jest to któraś z odmian marksizmu. Jedyny znany mi wyjątek od tej reguły stanowiły oddziały Contras, walczące przeciwko lewicowemu reżimowi Daniela Ortegi (Nikaragua – lata 80.).

      Skwapliwie korzystają z niezadowolenia społecznego, z konfliktów wewnętrznych w danym kraju, z ludzkiej biedy, braku perspektyw, a przede wszystkim ze słabości władzy państwowej.

      W imię wzniosłych ideologii strzelają do wojska i policji, napadają na cywilne autobusy i ciężarówki, plądrują sklepy i targowiska, grabią, co się da spieniężyć albo zjeść. Potem w pośpiechu uchodzą do swoich kryjówek – albo w niedostępne góry porośnięte gęstym lasem deszczowym, albo do dżungli. Tam nikt ich nie jest w stanie wytropić – żadna armia świata, z żadnym, nawet najnowocześniejszym, sprzętem. Czekają więc sobie spokojnie na kolejną „akcję", czyli najczęściej na zlecenie któregoś z karteli narkotykowych.

      A co im można zlecić?

      Dwie rzeczy: przemyt trefnego towaru, albo porwanie lub zabójstwo niewygodnych osób. Czasami dochodzi do tego jeszcze jakaś drobnica w stylu: „wysadzenie w powietrze czyjegoś samochodu, domu, szybu naftowego" itp.

      Guerrilla – wbrew temu co podają słowniki – to nie żadna „partyzantka", a jedynie dobrze zorganizowane i świetnie wyszkolone grupy uzbrojonych bandytów. Tępi mordercy bez skrupułów.

      INDIANIE CZASU NIE LICZĄ