Motylek. Katarzyna Puzyńska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Katarzyna Puzyńska
Издательство: PDW
Серия: Lipowo
Жанр произведения: Современные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788379616596
Скачать книгу
znowu zaczęło mi walić, a szczęki zacisnęły się boleśnie. Zupełnie jak w dzieciństwie. Kara mi się należała. Za każdym razem. Ale teraz nie zawiodę.

      Plan, plan, plan.

      Odkręcam gorącą wodę w łazience. Parzy mnie w dłonie, ale chcę mieć pewność, że będą czyste. Pamiętam każde słowo na ten temat. Pod paznokciem lewego kciuka dostrzegam brud. Ogarnia mnie irytacja pomieszana z lękiem. To może być krew!

      Chwytam mydło i zaczynam szorować palce z całej siły. Jeżeli dobrze je wymyję, zasłużę na nagrodę. Popatrzę trochę na zdjęcia. Tego mi trzeba. To mnie ostatecznie uspokoi i pozwoli skupić się na celu.

      Plan, plan, plan.

      Dom Kamińskich był niewielki, ale zadbany. Latem żona Pawła sadziła w ogródku kwiaty, które ożywiały okolicę różnorodnością barw. Młodszy aspirant Daniel Podgórski podejrzewał, że chciała w ten sposób ubarwić także swoje monotonne życie pani domu.

      Policjant zadzwonił do drzwi. Wewnątrz rozległy się piski gromadki dzieci. Kamiński miał ich aż pięcioro. Po chwili w progu stanęła żona kolegi. Jej smutna twarz wyglądała szaro i częściowo skrywała się za tłustymi strąkami cienkich włosów. Ramiona były przygarbione, jakby spoczywał na nich ciężar całego świata.

      – Och, cześć, Daniel – podjęła wysiłek wesołej konwersacji. Sztuczna radość pogłębiała tylko przygnębiający obraz całości. – Wejdziesz? Zrobiłam placki ziemniaczane.

      – Nie, dziękuję bardzo, Grażynko.

      Daniel odmówił, chociaż propozycja była kusząca, zwłaszcza po szybkim spacerze na zimnie. Kobieta wyglądała na zawiedzioną. Poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Może nie powinien był odmawiać.

      – Przyszedłem po Pawła – wyjaśnił szybko, żeby ukryć swoje rozterki. – Chciałbym, żeby poszedł ze mną na przesłuchanie.

      Grażyna Kamińska spojrzała na Podgórskiego zaskoczona.

      – W sprawie tej zakonnicy, którą dziś potrącono – wyjaśnił Daniel krótko. Był pewien, że doskonale wiedziała o wypadku.

      – Pawła nie ma – powiedziała Grażyna sucho.

      Teraz z kolei Daniel spojrzał na nią zdziwiony. Kiedy poprawiła kosmyk włosów, wydało mu się, że na czole ma sporego siniaka.

      – Wyszedł – dodała Grażyna, jakby to wszystko tłumaczyło.

      – Mówił, kiedy wróci?

      – Mam na niego nie czekać.

      Ton jej głosu świadczył o skrajnej rezygnacji. Daniel Podgórski nie wiedział, co odpowiedzieć, więc wymamrotał niezręczne przeprosiny za najście i ruszył dalej przez ciemną wieś. Czuł na plecach spojrzenie Grażyny, ale starał się nie odwracać.

      Pomyślał, że może powinien porozmawiać z Pawłem o sytuacji w jego domu. W końcu uznał, że chyba nie jest to najlepszy pomysł. To nie jego sprawa. Szkoda mu było jednak Grażyny. Żona Pawła była kiedyś taka piękna. Pół wsi się za nią oglądało. Miała słowiańską urodę jasnej blondynki. Wyglądała prześlicznie. Ona i Daniel byli w jednym wieku. Pamiętał, że przyglądał się jej na lekcjach w szkole. Miała długi, gruby warkocz. Aż się prosił, żeby pociągnąć za niego na przerwie albo nawet podczas lekcji, kiedy nauczyciel nie patrzył. Grażyna chichotała wtedy i marszczyła czoło w udawanym gniewie.

      Teraz była cieniem dawnej siebie, z piątką dzieci i wiecznie nieobecnym mężem. Daniel był pewien, że Paweł przyczynił się w dużym stopniu do stanu żony. Nie należał do mężczyzn dbających o swoje partnerki. Miała mu urodzić dzieci i prowadzić dom. Wszyscy podejrzewali, że resztę potrzeb zaspokajał gdzie indziej.

      Z tymi myślami Podgórski przemierzył opustoszałą w nocy wieś i dotarł do neoromańskiego kościoła z ciemnoczerwonej cegły. Okna świątyni, teraz ciemne, podczas mszy mieniły się wszystkimi kolorami pięknych witraży. Dom księdza Józefa znajdował się na tyłach. Daniel okrążył kościół szybkim krokiem. Chciał jak najprędzej schronić się w cieple.

      Na podjeździe przed plebanią stał samochód. Daniel go nie rozpoznał, więc wyglądało na to, że stary kapłan ma gości. Podgórski przypomniał sobie, że faktycznie ksiądz już co najmniej od dwóch miesięcy chwalił się spodziewaną wizytą dalekiego pociotka, młodego kleryka z Warszawy. Prawdopodobnie to on wreszcie zawitał w ich skromnej wsi.

      Policjant stał chwilę, przestępując z nogi na nogę na zimnie. Rozważał, czy nie należałoby się w tej sytuacji wycofać. Nie wypadało nachodzić księdza, jeżeli ten kogoś właśnie przyjmował. Z drugiej strony Daniel doszedł aż tutaj w taki mróz, przez opustoszałą wieś.

      Ostatecznie Podgórski postanowił zapukać do pomalowanych na brązowo drzwi plebanii. Chwilę później na progu pojawiła się gosposia księdza, pani Solicka, najlepsza przyjaciółka matki Daniela. Podgórskiego zawsze zadziwiały fioletowe włosy pani Solickiej. Marek Zaręba wytłumaczył mu tonem obeznanego z tematem męża fryzjerki, że są po prostu źle pofarbowane. Oszczędzała na przyjściu do Eweliny, więc ma, co chciała, dodał z rozbawieniem młodszy kolega, kiedy o tym rozmawiali któregoś dnia. Dla Daniela kwestia farbowania włosów pozostawała czarną magią.

      – Danielek! – przywitała go pani Solicka radośnie. – Tak późno?! Maria nie dzwoniła, że będziesz! Czemu nie przyjechałeś samochodem? Taka ciemnica, zimno!

      – Chciałem się przejść, ciociu – odparł Podgórski niechętnie.

      Nigdy jakoś nie zdołał polubić przyjaciółki matki.

      – No tak, no tak. Trochę ruchu dobrze człowiekowi robi – mrugnęła do niego pani Solicka, poklepując go znacząco po brzuchu. – Nieprawdaż?

      Policjant zdusił w sobie złośliwy komentarz na temat jej własnej figury. Wiedział, że jeżeli chce coś załatwić, musi działać profesjonalnie. Krytykowanie powabów gospodyni na pewno tu nie pomoże.

      – Przyszedłem do księdza Józefa – przybrał najbardziej służbowy ton, na jaki było go stać w tym zimnie. – Mam ważną sprawę.

      Na cmentarzu za kościołem krakały gawrony. Całe ich stado wzbiło się do lotu. Szum ich skrzydeł unosił się w powietrzu jeszcze długo po tym, jak zniknęły w oddali.

      – Józek ma teraz gościa. Przyjechał do niego młody ksiądz. Daleki kuzyn, czy coś. Przyjechał na odpoczynek. Chorowity jest biedaczek. Nasze wiejskie powietrze na pewno dobrze mu zrobi. Podobno miał jakieś kłopoty u siebie w parafii. Wiadomo, jak to w stolicy – stwierdziła pani Solicka tonem ekspertki do spraw niebezpieczeństw czyhających na bezbronnych księży w wielkich miastach. – My tu pomożemy mu z pewnością. Wesoły chłopak z niego, nie powiem. Naszemu Józkowi też przyda się kompania młodych. Wy tu wszyscy za rzadko zaglądacie. Zdecydowanie za rzadko. Piotruś spadł nam jak z nieba. Chociaż miał przyjechać już dawno, ale latem jakoś się nie złożyło i…

      Wyglądało na to, że pani Solicka może ciągnąć swoją opowieść jeszcze długo. Daniel zaczynał się niecierpliwić. Policzki piekły go z zimna.

      – Mogę wejść? – uciął w końcu. Czuł, że palce zaczynają mu się zmieniać w sople lodu. – Trochę zimno tak stać na dworze.

      – Och, oczywiście, oczywiście. Że też nie pomyślałam. Gdzie ja mam głowę! Ja to jestem rozgrzana, bo przygotowuję kolację. Chciałam zrobić im coś dobrego. Józek ostatnio trochę za bardzo schudł. Tak na starość chyba chudnie. Piotruś też nie wygląda najlepiej. Ale