Po wojnie czasy też nie okazały się dla nich najlepsze, o czym przyszło się wielokrotnie przekonać Janowi i Bercie. A także ich dzieciom. Bo Janowi i Bercie we Wrocławiu urodziła się trójka. Piotr, Urszula i Katarzyna. Osobliwym prawem symetrii i zadośćuczynienia za tamtą trójkę, która została w radzieckim Pińsku. Wtedy na „Ziemiach Odzyskanych” rodziło się dużo dzieci, o czym informowały rozmaite wykresy i grafiki, jak ta w dwutygodniku „Osadnik na Ziemiach Odzyskanych” z 1947 roku, której autor dla zobrazowania galopującego przyrostu naturalnego posłużył się rysunkiem zmultiplikowanego człowieczka z fryzurą na Piasta Kołodzieja.
W pięćdziesiątym siódmym Jan uznał, że ich czas we Wrocławiu dobiegł końca i znów nadeszła pora, żeby zacząć od nowa. A wszystko dlatego, że nie miał ochoty wstępować do partii. Proponowali mu to na początku lat pięćdziesiątych, gdy już od paru lat wykładał w Zasadniczej Szkole Żeglugi Śródlądowej, którą organizował od zera. Migał się, jak tylko mógł, że praca, że rodzina, że obowiązki w szkole. Przez jakiś czas miał spokój, ale propozycja powróciła. Jan pracował jako szef kontroli jakości w stoczni odrzańskiej. Nadeszła odwilż, wydawało mu się, że odpuszczą. Ale nie odpuścili. Kusili bonusami. Że zostanie dyrektorem żeglugi, że w ciągu pół roku zdobędzie wyższe wykształcenie. „Tylko się zapiszcie, obywatelu. Czas najwyższy”. Jan znów odmówił. I wtedy dostał wypowiedzenie. Oficjalnie dlatego, że odrzucił transport sześciu wagonów czechosłowackich śrub, które zaopiniował jako niezdatne do produkcji w stoczni. Śruby pochodziły z zaprzyjaźnionego kraju, musiały się nadawać, nawet z odwrotnymi gwintami. Dobra okazja, by uznać, że śruby owszem, pasują, tylko szef kontroli już nie. Jan kilka razy odwoływał się od decyzji przełożonych. Za każdym razem odpowiadali mu nowomową.
W dodatku rozchorowała mu się żona. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Żołądek, wątroba, trzustka, anemia, wyczerpanie. Może udzieliła jej się szarpanina Jana. Lekarze namawiali ją do zmiany klimatu. Co wieczór Jan i Berta rozważali, co dalej. Zostać i szukać nowej pracy czy wyjechać? A jeśli wyjechać, to dokąd? Jej marzyły się Mazury, chatka wśród lasów i jezior, z dala od miast i polityki. Tam Jan mógłby dalej pływać. Ale jego ciągnęło w rodzinne strony, do pól i lasów, które dawały mu schronienie przez sześć wojennych lat. I tak Jan Sobiegraj, postanowiwszy po raz czwarty zacząć wszystko od nowa, dobił do portu wśród kieleckich piasków. I założył oczko wodne, bo tak całkiem bez wody to jednak ciężko.
Żonę leczył ziołami i miodem. Berta stanęła na nogi. Dostała rumieńców. Zaczęła dobrze sypiać. Tak, podjął dobrą decyzję. Tu już nic im nie grozi. Tu nie trzeba już zawierać żadnych kompromisów. Tu wreszcie są u siebie.
Katarzyna, która w chwili wyjazdu miała cztery lata, zapamiętała z Wrocławia spacery nad Odrę. Tam, nad brzegiem, niedaleko śluzy, stały krasnale. Dorównywały wzrostem kilkuletnim dzieciom i miały na głowach czapeczki górników, jak na prawdziwe niemieckie krasnale przystało. Bo w mitologii germańskiej krasnale pracowały w kopalniach – rozwiązanie nad wyraz praktyczne z racji ich niewielkiego wzrostu. Nikt wówczas nie przypuszczał, że później, w latach osiemdziesiątych, krasnale znowu zaczną wychodzić we Wrocławiu spod ziemi, najpierw za sprawą Pomarańczowej Alternatywy, a potem dlatego że taki skrzat to doskonały chwyt marketingowy. Ale wtedy po nadodrzańskich krasnalach już dawno nie będzie śladu.
Katarzyna pamięta, że patrzyły w kierunku rzeki, pilnując, żeby nie wybuchła żadna mina, gdy tata Jan będzie odławiał jakiś poniemiecki statek. Jeden ze statków, które tata wyciągnął z Odry, nazywał się Bertold. To byłoby dobre imię dla krasnala.
O mieszczańskich meblach w chłopskiej chałupie
Rodzina nie mogła zabrać ze sobą krasnala z fotografii, na której mała Kasia przytula się do niego czule jak do młodszego braciszka, choć z pewnością skrzat pięknie prezentowałby się w nowym warzywniku taty. Niewykluczone, że miałby kłopoty z przystosowaniem się do otoczenia, podobnie jak poniemieckie meble, które zamieszkały w wybudowanym przez Jana domu.
Meble, obrazy, książki i kryształy były do końca wojny własnością państwa Giensch, tak samo jak willa na Osobowickiej [Osswitzer Straße], na piętrze której Sobiegrajowie mieszkali we Wrocławiu. Oni na górze, państwo Giensch na dole. Ale od końca wojny ani willa, ani jej wyposażenie nie należały już do państwa Giensch, lecz do państwa polskiego. Według formularza spisowego Urzędu Likwidacyjnego, który Katarzyna przechowuje do dziś, bo u Sobiegrajów dokumentów zawsze strzegło się jak oka w głowie, w sierpniu 1948 roku Jan nabył jak następuje: dwa łóżka z drewna dębowego, jedno łóżko z drewna sosnowego, jedną szafę stojącą trzydrzwiową, jedną szafę stojącą sosnową pomalowaną na biało, jeden dębowy stół rozsuwany, pięć stolików – okrągłych i prostokątnych, jeden kredens dębowy, dwie dębowe gablotki, jedną kozetkę, jedną kanapę, piętnaście krzeseł, dwa fotele, jeden fotel podwójny, dwie dębowe szafki nocne, jedno lustro owalne z białą ramą, dwa żyrandole metalowe, jedno biurko dębowe zniszczone, jeden kredens dębowy również zniszczony, jeden zegar stojący zepsuty, jedną biało pomalowaną szafkę kuchenną, jedną szafkę dębową zwaną niezbędnikiem oraz jedną bieliźniarkę dębową z lustrem. Zapłacił 11 670 złotych. Zarabiał wtedy dwa tysiące miesięcznie.
Ciężkie dębowe szafy i kredensy, przyzwyczajone do wysokich stropów i dużych metraży willi na Osobowickiej, gdzie mogły do woli prezentować się w całym swoim mieszczańskim przepychu, nie najlepiej czuły się w wiejskim domu z niską powałą. Było im zbyt ciasno i zbyt przaśnie. Wszystkie nie zmieściły się w dwóch izbach z kuchnią, dlatego część dostała rodzina Jana, a część trzeba było upchnąć w stodole, gdzie stoją do dziś. Duży rozsuwany stół zamieszkał w kuchni i od razu, bez żadnych ceregieli został stołem wiejskim. Drobnica – kryształy, kufle, obrazy i książki – też jakoś się z czasem rozlokowała.
Jan i Berta wraz z trójką swoich polsko-niemieckich dzieci czuli się na kieleckiej wsi trochę jak mieszczańskie, poniemieckie szafy w chłopskiej chałupie. We Wrocławiu zostało miasto, jeszcze długo nieodbudowane, ale jednak miasto, z takimi wygodami jak bieżąca woda, prąd i rozrywki. Za to w Brzozówce prądu ani bieżącej wody miało nie być jeszcze przez długie lata, a sąsiedzi mówili gwarą i patrzyli na osiedleńców jak na dziwowisko. Nie pomagało nawet to, że osiedleńcy wieś pokochali, a Jan był, jakkolwiek patrzeć, miejscowy, wychował się w tych stronach i walczył w okolicznych lasach. On, Berta i dzieci ubierali się inaczej, mówili inaczej, a wieczorami zapalali w całym domu wielkie lampy naftowe. Nafty się u Sobiegrajów nie skąpiło. Podczas gdy we wszystkich domach w Brzozówce paliła się zazwyczaj jedna mała „piątka”, u nich jarzyły się rzęsiście trzy duże „dwunastki”. I do czego? Do czytania. Byli inni.
Polski partyzant, który walczył z okupantem, nie przepadał za poniemieckimi meblami już we Wrocławiu. Ale w Brzozówce sprzęty państwa Giensch stały się dla Jana jeszcze bardziej obce. To Berta, sama poniemiecka, hołubiła je, czyściła, odkurzała. To ona pozawieszała na ścianach akwarele przedstawiające świątynię Wang i karkonoskie landszafty.
Tymczasem dwoje starszych