Opublikowane w niniejszym tomie artykuły i rozważania ujrzały światło dzienne jako teksty Kroniki Niedzielnej w okresie obejmującym lata 1936–1943. Dla każdego z artykułów podaję dokładną datę publikacji.
W momencie gdy teksty te ukazywały się, ich autor nie wiedział, że – na swój sposób, skromnymi i bezpośrednimi środkami publicysty – pisze też historię. Teraz już wie, że składające się na nie wersy utrwalają chwile jednego z najbardziej tragicznych okresów w życiu obecnego pokolenia. Właśnie dlatego artykuły i rozważania w tym tomie udostępniam, nie zmieniwszy ani jednego słowa, ani jednej litery bądź znaku interpunkcyjnego, a dokładnie tak, jak swego czasu pojawiły się pod wspólnym nagłówkiem. Czytelnika proszę zatem o wybaczenie wszelkich stylistycznych niezręczności, które są nieuchronnymi błędami utworów rzucanych na papier przy pośpiesznym tempie pracy. Dla wierności prawdzie zrezygnowałem nawet z tego, by – teraz, w tych chwilach pełnych niepokoju i trosk – tu i tam wygładzić nierówności artykułów napisanych bez prawdziwie literackiej staranności; a przecież pisarzowi przysługuje taki przywilej. Jednakże prawda i wierność temu, co kiedyś wypowiedzieliśmy, ważniejsze są od bezbłędnego stylu.
Teraz, gdy tę ukochaną krainę, która była moją drugą ojczyzną, a która geograficznie nazywana jest Europą, ogarniać poczyna mrok, mrużę oczy, by przez moment postrzegać wyraźniej, i nie chce mi się wierzyć, że to pożegnanie.
Nie chce mi się wierzyć, bo widziałem, wcale nie tak dawno, wczoraj albo przedwczoraj, jak dopiero co przychodziła do siebie z bezwładu wojny, jak wprawne ręce jeszcze odnawiały w jej katedrach poniszczone ozdoby i arcydzieła, w szpitalach jeszcze leczono inwalidów i rannych; nie chce mi się w to wierzyć, bo jeszcze słyszę zapewnienia mężów stanu, polityków, pisarzy, duchownych, krzykaczy, jak nad zbiorowymi grobami przysięgają, że nigdy więcej. Nie chce mi się wierzyć, że ten Weimar, gdzie w bibliotece czytałem listy Goethego, ten Berlin, gdzie uczęszczałem na uniwersytet i gdzie tak słodko i nieświadomie mijała młodość, ten Paryż i Londyn, gdzie przeżyłem młodzieńcze lata pracy, odczuć, doświadczeń, rojeń, pobudzania świadomości i fantazji, jutro mogą się zmienić w pokryty workami z piaskiem teren działań wojennych. Nie umiem pożegnać się z Europą, której krajobrazy widziałem jeszcze wczoraj w słonecznym blasku pokoju: alpejskie szczyty Szwajcarii i różoworude skały wybrzeża Bretanii, cudowne niemieckie miasteczka, gdzie człowieczy duch, z samoświadomością przepełnioną troską i niepokojem, pochylał się nad zadaniami cywilizacji, francuskie wioski, gdzie załamane promienie światła o zmierzchu podświetlały szare listowie drzew oliwkowych i gęstwę winnic, Paryż, miasto pracy, odpoczynku, wrażeń, radości ruchliwego życia i rozumienia przenikniętego mądrością, Londyn, gdzie człowiecza wola, intencja i poczucie odpowiedzialności stworzyły najdoskonalszy mechanizm współżycia ludzi; widzę białe wybrzeże Anglii, kredowe klify, tak jak ujrzałem je ostatnim razem, w lśniącym wczesnojesiennym słońcu, czuję słono-cierpki zapach morza, który przypomina zapach wolności, widzę jezioro u wrót Genewy, widzę ów przeniknięty kłamstwem, szpetny dom na jego brzegu, widzę zabarwiony brązem półmrok lasów Wirtembergii i Bawarii – widzę cię, widzę i raz jeszcze przywołuję cię, Europo! Nie mogę uwierzyć, że to pożegnanie. Przemierzałem twoje regiony, znam języki – języki mieszkańców tych ziem, doświadczyłem tam ludzkiej dobroci, Bawarczycy i chłopi Prowansji okazywali mi okraszoną uśmiechem wspólnotę odczuwania, pamiętam oblicza Polek, Niemek, Angielek, Francuzek, Włoszek, jak uważnie i czule kłoniąc głowy, pochylają się nad człowieczą twarzą, a gdy składają pocałunek, wokół ust omdlewa i zastyga im powaga, oczy zaś nabierają głębokiego i tajemniczego blasku, który jakby dobywał się z owej pracowni, gdzie tworzy się życie – pamiętam twarze Europejek, jak w przedziale w pociągu pochylają się nad dziećmi, zaciskając wargi w wyrazie powagi, oczyma zaś wyrażając: „Nigdy więcej”. Widzę alzackich chłopów oraz małomównych, wykształconych, poważnych robotników z Zagłębia Ruhry, widzę spacerowiczów w Hyde Parku, pamiętam oblicza Bergsona i pani Curie; i nie mogę uwierzyć, że to pożegnanie.
Nie mogę uwierzyć, bo znam siły, które dzierżą władzę nad tą krainą. Niegdyś panowała tu siła rozumu i wiary. Wszak być Europejczykiem znaczy tyle, co pojąć pewne rzeczy i sprawy. A teraz, kiedy rozum, przestraszony nakazem najniższych ludzkich instynktów, cofa się na moment, nie chce mi się wierzyć, że to chwila pożegnania: pożegnania z rozumem i moralnością, z wiarą i solidarnością, pożegnania z posłannictwem i zadaniem Europejczyków. Bo być Europejczykiem wczoraj jeszcze znaczyło tyle, w Sztokholmie i Budapeszcie, w Monachium i Manchesterze, co być solidarnym z każdym człowiekiem, który pragnie zrozumienia. Wy wiecie, moi żywi i martwi przyjaciele, w Paryżu i Monachium, w Oksfordzie i Berlinie, w Warszawie i Rzymie, wy wiecie, że zgrzeszyliśmy, żyliśmy naszymi afektami, byliśmy egoistyczni i zaślepieni, ale ponad egoizmem, gniewem i namiętnością żył w nas, Europejczykach, jakiś wyższy nakaz, wypływający z określonej wspólnej kultury nakaz obowiązkowej solidarności. Wy wiecie, że był taki czas w Europie, kiedy ci sami, którzy dziś lub jutro może już z bronią w rękach staną naprzeciw siebie, by obronić i zniszczyć to najpiękniejsze i największe, co tysiącletnią pracą stworzył duch ludzki, wy wiecie, że było, żyło i oddziaływało europejskie sumienie, a my wierzyliśmy, że prawdziwymi patriotami jesteśmy wówczas, gdy wszystko, co stanowi oryginalne, narodowe cechy i wartość naszej ojczyzny, potrafimy wpasować w wyższą harmonię europejskiej solidarności. Po wielekroć się myliliśmy i popełnialiśmy straszliwe błędy, ale wierzyliśmy w coś, wierzyliśmy w naszą ojczyznę i wierzyliśmy w Europę. A teraz nie mogę uwierzyć, że to pożegnanie i że nie ma już w co wierzyć.
Dlatego nim tę krainę przesłoni żelazna kurtyna, resztkami siły ducha raz jeszcze zawołajmy ku sobie, wyciągnijmy ręce w ciemności. My mieliśmy tu na ziemi poruczenie, mieliśmy rolę do spełnienia, więcej, mieliśmy – bez względu na to, jak wyświechtane jest to słowo – misję. My, Europejczycy, mieliśmy i mamy wspólne zadanie na ziemi; w żadnym razie nie takie, by zniweczyć wszystko, co stworzyli Kant i Rembrandt, Bismarck i Kartezjusz, Reynolds1 i Dante, Goethe i Palladio, János Arany2 i Szekspir. My powinniśmy byli przewodzić światu, dawać przykład rasom i pokoleniom. Spuścizna, którą powierzyło nam przeznaczenie, europejska scheda była zarazem też przeraźliwą odpowiedzialnością – czy wzięliśmy to na swoje barki, czy temu podołaliśmy?… Co uczyniłaś z moją ojczyzną, Europo, i dlaczego nigdy nie słuchałaś tych, którzy proste prawdy chcieli rozjaśnić światłem rozumu? Mieliśmy wszelką moc, by ten kontynent poprowadził świat ku nowemu tysiącleciu; i co poczęliśmy z tą mocą?…
Czy to możliwe, że mimo wszystko jest to pożegnanie? Złowieszczy mędrcy wróżyli twą zagładę, Cesarstwo Zachodu, Europo. Złowieszczy mędrcy, którzy myśleli już nawet nie w kategorii wojny światowej, lecz cykli wojen światowych, z okrutną precyzją wskazywali, jak ciepłe i żywe formy kultury stygną i sztywnieją w trybach pustej cywilizacji, jak radość życia staje się rozrywką, odpowiedzialność – bezmyślnie powtarzanym, trajkotanym programem partii, a to, co oryginalne, i to, co narodowe – truizmem przelewającym się ponad granicami państw. Ale to była tylko jedna z twoich twarzy, Europo. Ta druga, ta wieczna, której strzegę w mym sercu, jest wspaniała i ludzka. Teraz, kiedy nakładasz maskę gazową, która może na zawsze zakryje ci tamto inne oblicze, raz jeszcze patrzę w twe oczy, w te twoje jaśniejące światłem rozumu oczy, a ponieważ nie mogę uczynić nic innego, wyciągam ku tobie ramiona. Widzę cię, przywołuję, i także w chwili pożegnania wołam, że wierzyłem w siły, które powołały cię do istnienia, i póki żyję i mogę mówić, chcę wierzyć, że od terroru instynktów potężniejsza jest siła rozumu i solidarności.
Chyba potrafię opowiedzieć, jak go sobie