To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jacek Baliński
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-948551-4-7
Скачать книгу
czwartą klasę, chciałem pojechać tam już na stałe. Nie zamierzałem studiować. Maturę z języka polskiego i historii napisałem w niecałe dwie godziny; jako pierwszy wyszedłem. Później zdałem jeszcze egzaminy ustne – i wyjechałem.

      Starałem się jakoś urządzić, mieszkając u ojca. Dużo już wtedy piłem; wiodłem żywot młodego emigranta zarobkowego bez zobowiązań. W 2002 roku po kilku miesiącach złapali mnie jednak na nielegalnej pracy i cały mój plan na życie się zawalił. Dostałem „miśka” w paszport na trzy lata; zakaz wjazdu do Niemiec. Byłem załamany. Na tamten moment świat mi się skończył. Nie wiedziałem, co będę robił dalej. To znaczy: wiedziałem, że będę musiał znaleźć pracę w Radomiu, ale na początku lat dwutysięcznych nie było o to wcale łatwo; zwłaszcza dla gościa świeżo po maturze.

      Do Niemiec wyjechałem w maju, a już we wrześniu musiałem wracać. Było za późno, żeby zapisać się na uczelnię, więc przez rok nic za bardzo nie robiłem. Mama pozwoliła mi zamieszkać u niej, pod warunkiem że zacznę studia. W następnym roku zdałem więc na Międzywydziałowe Studia Historyczno-Filozoficzne na filii UMCS-u w Radomiu.

      JB: „Pięć lat stracone niepotrzebnie” – lakonicznie podsumowałeś etap studiów w jednym ze starych utworów.

      Przechodziłem wtedy przez różne okresy. Miałem na studiach kilku kolegów, ale raczej nie uczestniczyłem w życiu studenckim. Po jakimś czasie praktycznie przestałem chodzić na zajęcia i pojawiałem się tylko na egzaminach, bo już zacząłem pracować, walczyłem z nałogiem, a do tego na świecie był już mój syn. Nie wiem, jaki miałem mindset, jak pisałem o straconym czasie, ale ten czas był stracony pewnie dlatego, że uczelni ostatecznie nie skończyłem. Po latach czuję jednak, że studia dołożyły cegiełkę do mojego ogólnego rozwoju i dały szersze spojrzenie na świat. To były ciekawe studia, na których dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy.

      JB: Napomknąłeś o pracy w czasie studiów. Czym się wówczas zajmowałeś?

      Przez parę miesięcy, jak bardzo potrzebowałem dochodów, zatrudniłem się na przykład w nieistniejącym już sklepie z artykułami dziecięco-zabawkowymi Jumbo przy ulicy Mokrej. Praca nie była zła, szefostwo młode – pozdrawiam serdecznie! Studiowałem dziennie, a pracowałem na etacie. Trudno było to połączyć.

      Później pracowałem u kolegi ze studiów; jeździłem w sezonie letnim do Kazimierza nad Wisłą i sprzedawałem tam okulary czy koraliki. Po tym, jak już zniesiono mi zakaz wjazdu do Niemiec, wyjechałem jeszcze dwa razy, ale z tego, co pamiętam, raczej się tam wtedy nie napracowałem. Czasem też jakiemuś koledze pomogłem na budowie… Gdy urodził się Bartek, w wakacje 2005 roku, pracowałem na zbiorze brzoskwiń w Falęcicach na wielkim gospodarstwie należącym do wujka mojego kumpla. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że w Polsce rosną brzoskwinie (śmiech). Dostawałem trzy pięćdziesiąt za godzinę. Było nas dwóch chłopaków z Polski; reszta sami Ukraińcy. Kupiłem wtedy Bartkowi łóżeczko.

      Ponadto, odbyłem kilkutygodniowe obowiązkowe praktyki z uczelni. Robiłem kursy pedagogiczne w szkole: na drugim roku w podstawówce, na trzecim w gimnazjum, a na czwartym roku w liceum.

      JB: Jak się odnajdywałeś na tych praktykach? Powiedziałeś kiedyś, że za młodu myślałeś raczej o pracy w fabryce, w kiosku…

      Praca w kiosku to była dla mnie wymarzona robota (śmiech). Siedzi się, czyta, rozwiązuje krzyżówki… Nie wyobrażałem sobie wtedy, że mógłbym rapować, a ludzie z całej Polski słuchaliby moich numerów. Dla mnie to było abstrakcyjne.

      Co do praktyk w szkole – nie przykładałem się do nich zbytnio, ale dawałem sobie radę. Jeśli chodzi o samo przekazywanie wiedzy uczniom, to nie miałbym problemu jako nauczyciel, ale mógłbym mieć problem z formalnościami i nerwami, więc to nie była robota dla mnie. Podziwiam nauczycieli; to ciężki kawałek chleba. Nawet tak się mówi: „obyś cudze dzieci uczył”; to klątwa (śmiech). W końcu i tak nie zrobiłem magistra, więc temat siłą rzeczy upadł.

      Szukałem potem pracy w jakimś sklepie z rowerami; chciałem się gdziekolwiek zaczepić. W tamtym okresie nie myślałem o ścieżce kariery zawodowej (śmiech). Myślałem raczej, skąd wziąć w ogóle jakiekolwiek pieniądze. Później, gdy pogrążyłem się w nałogu i marazmie, myślałem, żeby znowu wyjechać za granicę – ale gdy ten pomysł dojrzewał, to akurat pojawiła się możliwość zatrudnienia na poczcie. W 2009 roku zacząłem siedzieć na okienku i wtedy trochę odżyłem, choć dalej piłem na osiedlu. W międzyczasie pisałem i nagrywałem kawałki. Do tej pory pamiętam, jak wyszedł kawałek na bicie BobAira [„Na sztukę” – przyp. red.] i na okienku przeglądałem forum Ślizgu, sprawdzając opinie (śmiech).

      Praca na poczcie była jednak niepewna. Na początku byłem na zastępstwo za dziewczynę, która poszła na urlop macierzyński. Jak wróciła, przez pół roku byłem w dupie, bo nie wiedziałem, czy będę mógł na tę pocztę wrócić. Tu jakaś dorywcza praca, tu coś… Życie mijało mi na głupotach. Nic się nie działo: ani ojcem nie byłem dobrym, ani za rap nie brałem się na poważnie. Wyjechać za granicę do pracy już nie chciałem, bo wtedy Bartka w ogóle bym nie widywał. Cały czas łudziłem się, że moje życie zacznie się w końcu układać, ale bywało różnie. Gruba degradacja. Bezrobocie na przemian z pracą na poczcie, na której bardzo chciałem zaczepić się na stałe.

      JB: Wspomniałeś, że w międzyczasie nagrywałeś kawałki. Słuchałem ich przed naszym spotkaniem i – w kontekście wspomnianej przez ciebie „grubej degradacji” – poruszyły mnie wersy z kawałka „Po horyzont”. Rapowałeś tam: „Regularnie życie pieprzę, mnie się podoba tak / Chuj z ogarnięciem, sobie się podobam sam”. Dotknęło mnie to tym bardziej, że ten numer jest przecież wesoły, funkujący.

      Trzeba by znać wszystkie mechanizmy stojące za chorobą alkoholową: zaprzeczanie, umniejszanie, upiększanie wspomnień… Dopiero kiedy alkoholik przestanie pić, może sobie coś uświadomić. W innym wypadku są tylko wymówki. „To nie przez alkohol”, „Piję mniej niż tamten”, „Alkohol mi pomaga”… Dziś już znam te mechanizmy i wiem, że takie podejście jak to przedstawione w wersie, który zacytowałeś, było wytworem chorej głowy. Potrafię się jednak odciąć i posłuchać starych numerów. Jak lecą, to niech sobie lecą.

      Raz na dwa lata zdarzy się, że na koncercie zagram „Woogie boogie”, tylko mówię wtedy publice, żeby nie mówiła o tym nikomu, bo zaraz na każdym koncercie będą się dopominać (śmiech). Jak mam dobry humor, a ludzie dobrze się bawią, to mogę nawinąć ten numer – i mam wyjebane. Nie strzelę sobie w głowę przez to, że kiedyś nagrałem taki kawałek, bo potrafię go oddzielić od złych doświadczeń, które już przerobiłem w pewien sposób. Mogę mieć do siebie wyrzuty jako rodzic i dojrzały facet, ale to tyle. Staram się trzeźwo patrzeć na problem.

      Wracając natomiast jeszcze do poczty – od 2011 roku pracowałem jako listonosz. Byłem „skoczkiem” i chodziłem tam, gdzie było trzeba, gdy akurat listonosz obsługujący dany obszar zachorował albo poszedł na urlop. Nie dorobiłem się swojego rejonu, czego bardzo żałowałem. Listonosz, który od lat codziennie przychodzi w te same miejsca, ma swoich klientów, może ich – w cudzysłowie – wychować, żeby wszystko szło gładko… To było moje marzenie i dałbym się wtedy za nie pokroić.

      BS: Za czasów pracy na poczcie byłeś jeszcze przed oficjalnym debiutem, ale powoli zyskiwałeś popularność wśród słuchaczy. Zdarzało się, że klienci cię rozpoznawali?

      Czasem tak. Nawet kiedy jeszcze siedziałem na okienku, jakiś ziomek poprosił o pięć znaczków i autograf (śmiech). Pod koniec pracy jako listonosz byłem już po nagraniu „Woogie boogie”, które zdobyło sporą popularność