To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jacek Baliński
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-948551-4-7
Скачать книгу
w życiu.

      Po Scooterze zaczął wchodzić rap. Pamiętam także Wzgórze Ya-Pa 3 czy „S.P.O.R.T.” Tedego. W drugiej klasie liceum byłem już pełnoprawnym słuchaczem rapu. Mocno wsiąknąłem.

      JB: Zarysowaliśmy sobie background muzyczny – czas przejść do backgroundu życiowego. Co z najwcześniejszych lat utrwaliło się w twojej pamięci?

      Pochodzę z rodziny pracującej. Mama przez całe życie zawodowe była sprzedawczynią w sklepach z ubraniami, z materiałami. Mój tata z kolei pracował jako mechanik w różnych radomskich fabrykach: w Radoskórze [Radomskie Zakłady Przemysłu Skórzanego – przyp. red.], w zakładach metalowych, odlewniach… Gdy przyszedłem na świat, mama miała trzydzieści dziewięć lat, a ojciec – trzydzieści sześć. Pierwsze trzy lata życia byłem z mamą w domu. Do przedszkola chodziłem dosyć daleko – mieszkałem na Ustroniu, a przedszkole było na Żeromskiego, głównej ulicy w Radomiu. Mama pracowała nieopodal, w Domu Towarowym Senior.

      Z ciekawostek mogę jeszcze powiedzieć, że odkąd miałem skończone cztery lata, całą trasę z domu do przedszkola pokonywaliśmy z mamą pieszo. (Każdy, kto zna Radom, wie, że dla dorosłej osoby to pół godziny drogi). Wzięło się to stąd, że podobno gdzieś podłapałem słowo „chuj” i z pasją powtarzałem je na cały głos. Non stop. Mamie było wstyd jeździć ze mną autobusem, więc chodziliśmy (śmiech). Ta zaprawa przydała się w późniejszej pracy listonosza. Swoją drogą, mój trzyletni Jaś teraz z upodobaniem cały czas mówi słowo „dupek”. W każdej sytuacji. A im bardziej nie przystoi, tym lepiej. Historia zatacza koło.

      Najmłodsze lata pamiętam jak przez mgłę; mam tylko jakieś przebłyski. Podstawówkę pamiętam za to już całkiem dobrze. Pamiętam, że tata zwolnił się z roboty i pojechał do Niemiec w poszukiwaniu lepszego jutra. Wcześniej jeździł też na Węgry sprzedawać jakieś materiały, ale nic z tego nie wyszło.

      Chodziłem do osiedlowej świetlicy, która bardzo dużo mi dała. Grałem tam na Pegasusie, układałem puzzle. W wakacje potrafiłem przesiadywać w niej całymi dniami; raczej nie wyjeżdżałem nigdzie. Gdy miałem dziesięć lub jedenaście lat, poznaliśmy dziewczyny, za namową których zapisałem się z kolegami na organizowaną przez parafię pallotyńską Oazę [potoczna nazwa katolickiego Ruchu Światło-Życie – przyp. red.]. Chodziłem tam raz w tygodniu na spotkania z animatorem w kilkunastoosobowej grupie. Rozmawialiśmy głównie na tematy religijne, ale miały one przełożenie na całe życie. Przez pięć kolejnych lat – dopóki nie zacząłem jeździć do ojca do Niemiec – wybierałem się też na dwutygodniowe wakacje, tak zwane oazy wypoczynkowe. To była namiastka normalnych kolonii, ale bardzo tania, bo finansowana w głównej mierze przez Kościół, dzięki czemu moi rodzice mogli mnie na nią wysyłać. Wspominam Oazę jako coś na kształt harcerstwa, tyle że połączonego z religią. Nie zbiera się odznak, a rozmawia się i modli. Między dwunastym a czternastym rokiem życia byłem też na trzech pielgrzymkach do Częstochowy.

      JB: Jaką rolę w twoim okresie dorastania odgrywała religia?

      Myślę, że bardzo dużą – choć może nawet nie tyle religia, co towarzystwo z Oazy i fakt, że miałem zajęcie. Na młodego, pozostawionego samemu sobie chłopaka czyha wiele niebezpieczeństw. Odkąd pamiętam, mama wychodziła rano do pracy i wracała do domu o wpół do dziewiętnastej. W soboty kończyła o czternastej, więc widziałem ją tak naprawdę tylko w niedziele, a ojca w ogóle. Siostra miała swoje sprawy i musiała układać życie. Przez większość czasu byłem więc zostawiony samopas. Oczywiście miałem mnóstwo kolegów na podwórku, bawiłem się z nimi pod blokiem, ale miałem też Oazę. Ona nie była postrzegana jako coś cool i fajnego, ale mnie odciągała – podobnie jak świetlica – od innych rzeczy. Skoro byłem tam, to nie było mnie gdzie indziej. Opóźniło to proces mojej degradacji (śmiech).

      Oaza była charakterotwórcza. Była też ważna pod względem emocjonalnym, duchowym i towarzyskim. Ludzie tam zebrani mieli na mnie dobry wpływ; co ciekawe, znakomita większość z nich dobrze radzi sobie w życiu. Na oazach wypoczynkowych trzeba było się z kolei otwierać i przełamywać na różne rzeczy, co bardzo mi się podobało. Raz musiało się być w kuchni, innym razem należało wymyślić jakąś zabawę dla grupy. Na ostatnim turnusie mówiłem o trudnych domowych sprawach i mogłem liczyć na wsparcie. Byłem jednak zbyt młody, żeby uświadomić sobie, że to, o czym opowiadałem, było jakimś problemem. Mówiłem o tym na głos, ale nie wiedziałem, że coś z tego wynika.

      Młody umysł jest bardzo chłonny. Wspólne śpiewanie o północy, granie na gitarze – to działa na wyobraźnię i serce dzieciaka. Jest to i wzruszające, i wzniosłe… Z turnusu zawsze wracałem z nastawieniem, że będę pomagał mamie i będę dla niej najlepszy na świecie. Po dwóch dniach to nastawienie niestety mijało (śmiech). Tak czy inaczej, wielu księży mówiło mi wówczas, że na księdza pójdę. W rodzinie też tak powtarzano – chyba dlatego, że zawsze umiałem się wysłowić, przez co kojarzyłem się z prawieniem z ambony.

      BS: A jak wspominasz szkołę?

      W podstawówce tylko raz – w szóstej klasie – miałem świadectwo z czerwonym paskiem. Poza tym – raczej czwórki. Do liceum chodziłem do Traugutta, w którym też nie byłem wyróżniającym się uczniem, choć zacząłem bardzo dobrze. Po pierwszym półroczu w liceum miałem średnią 4,5, ale szkołę skończyłem jako jeden z najgorszych z klasy z kilkoma miernymi (śmiech). Po ukończeniu drugiej klasy od razu jechałem już do pracy do Niemiec. Nie czekałem nawet na rozdanie świadectw; byleby wcześniej móc wyjechać i dzięki temu więcej zarobić.

      Jak jednak chciałem, to potrafiłem się spiąć z nauką. Egzamin wstępny na uczelnię napisałem jako jeden z najlepszych i z honorami odbierałem indeks. Jak w 2005 roku urodził się Bartek, mój pierwszy syn, i zapragnąłem nagle mieć stypendium naukowe, to skończyłem trzeci rok studiów ze średnią 4,91. Jedna czwórka; reszta ocen – piątki. Byłem chyba jedynym z mojego rocznika, który zdał wszystkie egzaminy, ale nie napisał pracy magisterskiej.

      BS: Wspomniałeś o wyjazdach do Niemiec. Jaka była twoja pierwsza robota tam?

      Nie pamiętam już. Pamiętam natomiast, jaka była pierwsza poważna fucha w Niemczech. Pracowałem w opuszczonej fabryce, w której kiedyś produkowano farby chemiczne. Były tam wielkie pojemniki zakręcane z góry, tonowe – tysiąc centymetrów sześciennych. Trzymano je w metalowych kratach. Moim i mojego ojca zadaniem było najpierw szlifierką kątową ciąć te kraty, rozwalać i pozyskiwać surowce wtórne – i na bok. Następnie kroić kontenery, odcinać górę i boki, a z brudnego plastiku łopatą wywalać chemię. To wszystko było bardzo toksyczne. To, co dało się odzyskać, odzyskiwaliśmy, a to, co trzeba było wyrzucić, wyrzucaliśmy.

      Potem w różnych miejscach pracowałem: a to na przeprowadzkach, a to trawnik gdzieś przystrzygłem, a to jakiś dół trzeba było wykopać, meble skręcić; co się udało znaleźć. Praca oczywiście na czarno. Jak za pierwszym razem po półtora miesiąca wróciłem do Polski, przywiozłem ze sobą równowartość pięciu i pół tysiąca złotych w markach; niewyobrażalne pieniądze dla piętnastolatka. Kupiłem za nie nowy komputer. Mama płaciła za internet, który niby miał mi służyć też do nauki, ale bardziej jednak służył do 2Paca (śmiech). Z następnych wyjazdów wracałem już z chudszym portfelem, bo przepierdalałem kasę na miejscu.

      Jeździłem do Wiesbaden pod Frankfurtem nad Menem. Tata wynajmował tam dwa pokoje na poddaszu dużej kamienicy; obok nas było wielu Polaków. Mieszkałem z ojcem i nieco zachłysnąłem się wolnością. Nie było z nami mamy, która mogłaby mnie przypilnować, choć z drugiej strony, gdybym był w Polsce, pewnie niewiele by się zmieniło – z tą różnicą, że nie miałbym pieniędzy. Jak chodziłem