Solański się otrząsnął i umieścił opierającego się Gucia w wózku. Wsiadł na rower i ruszył na drugą stronę ulicy Dworcowej, gdzie pod dachem ze szkła i metalu mieściła się przystań przeprawy promowej. Nie ujechał za daleko. Po kilku sekundach posłyszał za sobą trzask, a następnie zawodzenie. Zatrzymał się.
Róża leżała na ziemi tuż obok wejścia do przybytku gastronomicznego, nad którym wywieszono baner z napisem „Kebab”.
Kwiatkowska przygniotła rower i pojękiwała.
– Wstawaj! – zażądał Solański.
Nie wyglądała na poważnie poszkodowaną. Szymonowi przeszło nawet przez głowę, że Róża zrobiła to specjalnie. By sobie chwilę poleżeć.
– Nie mogę! – zrzędziła. – Plecak mnie przeciążył. Zostanę tu już na zawsze. Może ci mili panowie z tureckiego żarcia się nade mną ulitują i przyniosą coś do jedzenia. Jak myślisz?
– Nie mamy czasu. Bielik zaraz odpływa – poganiał detektyw.
– Sądziłam, że bieliki fruwają, a nie pływają. – Róża paplała, próbując jednocześnie wrócić do pionu. – Może ja to po prostu poprowadzę. – Złapała za kierownicę i przepchnęła rower przez jezdnię.
Weszli na biało-niebieski prom Żeglugi Świnoujskiej i ustawili się na pokładzie dla rowerów.
– Mam chorobę morską! – zastrzegła Kwiatkowska. – Tylko mówię. Żeby potem nie było.
Solański uniósł brwi.
Nie zdążyli się na dobre rozejrzeć po statku, gdy ten dopłynął do wyspy Uznam.
– Jak to już? – chciała wiedzieć Róża.
Umknęli spod kół samochodów zjeżdżających z Bielika. Ich kierowcy śpieszyli się jak do rodzącej żony. Róża i Szymon zeszli na Wybrzeże Władysława IV.
– Co teraz? – Kwiatkowska rozglądała się po ruchliwej ulicy. – Gdzie morze? Ja chcę na plażę!
Solański zdjął plecak i narzucił na ramiona kurtkę moro. Choć dzień zapowiadał się pięknie, o poranku było jeszcze rześko. Od wody ciągnęła bryza, a na niebie kłębiły się puchate obłoki, które przysłaniały słońce. Szymon zajrzał do wózka, w którym pochrapywał Gucio, a potem nasunął na nos ciemne okulary. Złapał bagaż i wsiadł na dwa kółka.
– Rowerem? – zadziwiła się Róża, a Szymon po raz pierwszy pomyślał, że czekają go kłopoty.
Może trzeba było jechać do jakiegoś spa i nie ruszać się sprzed basenu? Choć wtedy pewnie oboje padliby z nudów.
Gdy skręcali w ulicę Jana z Kolna, Szymon słyszał za sobą głos dziennikarki. Dopytywała, czy nie mogliby zamówić taksówki, najlepiej bagażowej, żeby się w niej zmieścił cały ten „metalowy majdan”, jak się wyraziła. Skoro Solański się upiera, by go wlec… Róża ucichła dopiero w parku zdrojowym. Detektyw miał nadzieję, że to z powodu zachwytu nad morzem zieleni, a nie ze względu na chmarę muszek, które wpakowały jej się do wiecznie kłapiącej jadaczki.
W miarę zbliżania się do nabrzeża mijali coraz okazalsze domy wczasowe – większość świeżo wyremontowana, w stonowanych kolorach. W dzielnicy nadmorskiej królowały wille pamiętające początki zeszłego wieku. Poniemieckie, bogato zdobione, fikuśne architektonicznie, z wieżyczkami, z okienkami w najrozmaitszych kształtach i z balkonikami w mało oczekiwanych miejscach.
– Helmuty wiedziały, jak się wczasować – podsumowała zasapana Róża, gdy skręcali w ulicę Energetyków. – A my tak właściwie gdzie będziemy nocować?
– Tu – powiedział Solański, zeskakując z roweru.
Stanęli przed czteropiętrową kamienicą w kolorze wędzonego łososia. Szymon łudził się, że nie zostaną zakwaterowani na ostatniej kondygnacji, ponieważ – sądząc po tym, co było widać z zewnątrz – na najwyższym poziomie można się spodziewać klitki na poddaszu albo miejsca w wieżyczce wyrastającej u zbiegu ulic Żeromskiego i Energetyków. Detektyw zarezerwował noclegi przez specjalizujący się w takich usługach portal. Nie był jednak ekspertem ani w dziedzinie turystyki, ani Internetu, dlatego mógł coś sknocić.
Budynek wyglądał całkiem, całkiem. Nad wejściem widniała nazwa ośrodka.
– Krecik? – Róża odczytała ją na głos i zaprezentowała nieprzeniknioną minę.
– To sanatorium – tłumaczył Solański. – Ale wynajmują też pokoje zwyczajnym wczasowiczom. Na zdjęciach wyglądało okej.
– A powiedz mi – odezwała się głosem niewróżącym nic dobrego Kwiatkowska – na jakiego grzyba kazałeś nam transportować całe to żelastwo?! – Kopnęła w tylne koło roweru. – Skoro tu jest takie samo? – Wskazała palcem za plecy Szymona.
Odwrócił się. Po lewej stronie kamiennych schodów prowadzących do wejścia stał rząd jednośladów oklejonych reklamami wypożyczającej je firmy.
– Nasze są lepsze – stwierdził. – I jest rybka… – spróbował zmienić temat.
Tym razem to Róża się odwróciła. Po prawej od stopni tkwił kiosk z różnymi rodzajami wędzonej ryby. Pachniało apetycznie.
– Wchodzimy? – spytała Kwiatkowska. – Bo nas tu zadepczą!
Ulicą przemieszczały się tabuny urlopowiczów, kolonie, niemieccy emeryci i polscy kuracjusze. Stada cyklistów mknęły po ciągnącej się równolegle do chodnika ścieżce rowerowej, korzystając z dzwonków z intensywnością każącą przypuszczać, że gdzieś w pobliżu wybuchł pożar.
– Poczekaj – zarządził Szymon, ustawiając dobytek pod płotem. – Ja to załatwię – obiecał i wspiął się po schodach ku drewnianym drzwiom.
Po dziesięciu minutach bezsensownego sterczenia na ulicy Róża poczuła się śmiertelnie znudzona. Niecałe sto metrów przed nią szumiało morze, a ona nie mogła pójść się z nim przywitać, ponieważ musiała pilnować jakichś głupich rowerów. No i co Solański tak długo robił w tej recepcji? Czyżby zapodziali gdzieś jego rezerwację? A może zapomniał o Róży i już moczy tyłek w jakiejś kąpieli solankowej? Tak czy siak, Kwiatkowska miała serdecznie dosyć robienia za ciecia.
– A dupa! – oznajmiła na tyle głośno, że odwróciły się za nią z niesmakiem dwie starsze panie.
Dziennikarka wywaliła w ich stronę język i przyjrzała się wypożyczalni rowerów. Kręcił się tam jakiś facet i dopompowywał koła.
– Halo! – zawołała.
Mężczyzna zerknął na nią nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Pan mi pomoże – wyjaśniła i zaczęła machać na kolesia, bo najwyraźniej był z tych ciężko kapujących.
Delikwent wreszcie porzucił pompkę i podszedł do Róży.
– Pan mi to przechowa przez chwilę. – Kwiatkowska wskazała swój sprzęt. – No już, już! – ponagliła gościa i sama zaczęła przepychać rower z wózkiem w stronę wypożyczalni.
Chciał nie chciał, facet poszedł w jej ślady.
– Ja tylko skoczę do tego tu oto Krecika – tłumaczyła – i zaraz wracam. Bo mi tam chyba chłopa porwali. – Zarżała.
Wyjęła Gucia z przyczepki i razem z nim ruszyła tropem Solańskiego.
To, co ujrzała po przekroczeniu progu sanatorium, zdumiało