Do tego alkohol.
Przynieśli ze sobą. Piwo, ale i wódkę. Popijali z gwinta, podając flaszki jeden drugiemu. Nawet nie próbowałam nad nimi zapanować.
Gdy w kolejnej zwrotce kabareciarze zaczęli propagować zapylanie georginii, usłyszałam pierwszy pijacki wrzask. Pod sceną ktoś wydarł mordę, a zaraz potem zawtórował mu facet siedzący niedaleko wyjścia. Poszło jak domino. Po chwili cała sala przekrzykiwała się bełkotliwie, zagłuszając artystów.
Muzyka ucichła.
Przeciągły gwizd.
Kaczmarek nie wytrzymał.
– Spokój, proszę państwa – ostrzegł. – Albo sayonara.
Gawiedź dla odmiany zaczęła na siebie posykiwać, uciszać się, walić otwartymi dłońmi po plecach. Zadziałało. Kiedy muzycy wznowili występ i dotarli do fragmentu o dawaniu nura w jeżyny, na sali panowała już cisza.
Wyszłam przed budynek, żeby odetchnąć. Z ulgą. Ciepłym powietrzem majowego wieczoru. Już za tydzień nie będę czuła spalin i wszystkich tych wyziewów typowych dla wielkiego miasta. Jedynie morską bryzę, wodorosty, ryby. I zjełczały olej, żeby nie było aż tak idealnie.
Świnoujście wzywało!
Załatwiłam formalności. Jeszcze parę dni i wsiądę z kierowcą Władkiem w nyskę i pognamy na północ, by przywitać pierwszy turnus emerytów. Po nich pojawią się etatowi pracownicy. I tak do końca sierpnia. Nie mogłam się już doczekać!
Wróciłam do środka. W progu sali przywitał mnie głos Kaczmarka:
– Czego się boisz, głupia? Czemu nie chcesz iść na całość?
Zamiast na całość poszłam do biura, żeby zabrać rzeczy i wszystko pozamykać. Wysunęłam szufladę. Dla pewności. Koperta z zaliczkami na wczasy drugiego turnusu leżała, tak jak ją zostawiłam. Emeryci raz w roku mieli urlop w stu procentach refundowany przez fundusz socjalny. Ten dokładał też sporo do skierowań zwykłych wczasowiczów. Dwa tygodnie nad morzem nie kosztowały ich więc aż tak dużo. Jednak składki od kilkudziesięciu osób w sumie dawały pokaźny plik banknotów. Następnego dnia miałam je wpłacić na służbowe konto.
Po raz ostatni rozejrzałam się po sali. Nie zazdrościłam sprzątaczce, która musiała doprowadzić pomieszczenie do porządku po pijanej hałastrze. Porozbijane szkło, niedopałki zaściełające podłogę.
Zamknęłam biuro i wróciłam na stancję na Świętego Mikołaja. Naprawdę miałam już serdecznie dosyć wynajmującej mi pokój baby. Dlatego tym bardziej cieszyłam się z trzech miesięcy w innym otoczeniu. Być może nawet załapię się na własną łazienkę.
Rano w świetlicy wciąż unosił się duszny smrodek szaleństw poprzedniego wieczoru. Szybko przeszłam do biura. Byłam już spóźniona. Rzuciłam torbę na krzesło i od razu skierowałam się do magazynu po gry. Chińczyk, szachy, warcaby, karty. Rok temu wczasowicze pogubili pionki i część talii, ale zdążyliśmy kupić nowe zestawy. Zaniosłam pudła do biblioteki i wróciłam do swojego pokoju.
Dopiero gdy usiadłam, zrozumiałam, że coś jest nie tak. Choć może to była tylko intuicja. Chwilę tkwiłam nieruchomo, wpatrując się w zawieszony na przeciwległej ścianie kalendarz na rok 1976, którego do tej pory nie miałam czasu zdjąć i zamienić na aktualny. Przesunęłam wzrokiem po zagraconym blacie. Nie potrafiłam tu utrzymać porządku. Po pięciu minutach od sprzątnięcia biurko wyglądało właśnie tak. Porozrzucane papiery, maszyna do pisania ustawiona krzywo, telefon zakryty stertą książek, na których walały się jakieś cukierki.
Sprzątaczka nigdy mi tego syfu, zwanego artystycznym nieładem, nie dotykała. Wiedziała, że się wkurzę. W posegregowanych rzeczach nie można było niczego znaleźć. Co innego w śmietniku. Każdy bałaganiarz doskonale zna tę starą jak świat zasadę.
Teraz jednak nie o pobojowisko mi szło. Coś innego się nie zgadzało. Sięgnęłam po stojący na parapecie zenit i bezwiednie cyknęłam kilka fotek. Jakby mi to miało pomóc uporządkować myśli. Zjechałam wzrokiem niżej. I wtedy zrozumiałam. Szuflada była lekko uchylona. A przecież ją zamknęłam. Choć może mi się tylko zdawało? Nie używałam klucza. To było niepotrzebne. I tak zamykałam biuro od zewnątrz.
Z drżeniem rąk odłożyłam aparat i wysunęłam szufladę, choć już wiedziałam, że będzie pusta.
Nie została nawet koperta, w której trzymałam pieniądze. Zaliczkę od całej pięćdziesięcioosobowej grupy wczasowiczów.
Poderwałam się z krzesła. Moje nogi zamieniły się w dwie waciane kolumny.
A potem nastała ciemność.
Otworzyłam oczy. Leżałam na czymś miękkim. Nad sobą widziałam odrapany sufit. I sumiasty wąs.
– Pani Alicjo, nareszcie! – To portier.
W pierwszej chwili nie wiedziałam ani gdzie jestem, ani co się stało. Z sekundy na sekundę zaczęła do mnie jednak docierać prawda.
Pusta szuflada.
Pieniądze.
Wczasy.
Najchętniej znów zapadłabym się w niebyt. Co ja zrobię?
Podniosłam się. Zakręciło mi się w głowie. Ponownie zaległam na wersalce.
– Pani Alicjo. – Znów portier. – Proszę się napić. – Podał mi szklankę wody.
Z każdym łyczkiem odzyskiwałam równowagę. Zaczęłam gorączkowo snuć domysły. Zawsze lubiłam kryminały. Czasem też bawiłam się w domorosłego śledczego. Rodzice wołali na mnie „panna Marple”. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że będę musiała poprowadzić dochodzenie we własnej sprawie. No bo przecież skoro nie ja zwinęłam tę kasę, zrobił to ktoś inny.
Tylko kto?
– Milicja – wychrypiałam. – Trzeba wezwać milicję.
Chwilę mi zajęło wyjaśnienie portierowi, do czego doszło. To on zadzwonił na komisariat.
Od razu zrozumiałam, że nic z tego nie będzie. W progu stanął młodszy chorąży Rafał jakiś tam. Wróg zawsze wywęszy wroga. Poznaliśmy się na sobie nawzajem. Pojęłam, że mi nie pomoże. Nie przeprowadzi śledztwa. Nie pobierze odcisków palców. Nie przesłucha ewentualnych świadków. Nie zdarzy się tu nic, o czym czytałam w powieściach sensacyjnych. W zasadzie powinnam się modlić, żeby mnie nie aresztował.
– Ukradła obywatelka, a teraz winnego szuka – Potwierdził tylko moje obawy.
Zastanawiałam się, czy w ogólnym rozrachunku jednak nie opłacałoby mi się mu przywalić. Wbić obcas w śródstopie. I poprawić kopem w krocze.
– Na kosmetyki będzie, co nie? – Mrugnął do mnie i zarechotał. – Albo na nowe ciuszki.
Dalsze tłumaczenia nie miały sensu. Do tej zakutej pały nic nie docierało. Zadzwoniłam do dyrektora, by zawiadomić o kradzieży. Z jego strony też nie mogłam liczyć na wsparcie. Stwierdził, że on milicji w obowiązkach wyręczał nie będzie. Byłam więc zdana na siebie.
– Tak czy tak, pani Alicjo – powiedział szef na zakończenie rozmowy, pociągając przy tym nosem – pieniądze muszą się znaleźć. A jak się nie znajdą, to trzeba je będzie zwrócić.
W domyśle: