Na marne. Marta Sapała. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marta Sapała
Издательство: PDW
Серия: Reportaż
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380498853
Скачать книгу
tysiąca złotych za metr – przemianowano go na Zielony, Artystyczny, w zależności od inwestora.

      Deweloperzy bardzo się tu napracowali. Ulice Żoliborza Artystycznego noszą nazwiska artystów, którzy żyli i tworzyli w tej części stolicy. Na drewnianych kładkach wybito tytuły filmów Janusza Morgensterna, ze ścian jednego z budynków sfruwają kapelusze Jerzego Ficowskiego. Krawężniki są tu równe, karoserie aut – błyszczące, a dopiero co posadzone jarzębiny – krzepkie jak ceny mieszkań z widokiem na ich korony. Sięgają, nietypowo jak na młode sadzonki, kilku metrów wysokości. Pracownicy MPO, którzy do warszawskich koszy dostają się na ogół samodzielnie (na kokpicie zawsze leży pudełko pełne kluczy i kodów), muszą tu najpierw meldować się na portierniach.

      Tylko łoskot wytaczanych z altanek bobrów brzmi tak samo jak wszędzie indziej. I zapach. Jedyny w swoim rodzaju, skomponowany z nut rozkładu, nikotyny, kurzu, z delikatną chemiczną ścieżką gdzieś w tle. On też jest taki sam.

      Morfolog żywnościowych odpadków miałby tu – w przeciwieństwie do Śródmieścia – dużo do roboty.

      Dużo obierków, skórek, łupin, kości – jak wszędzie.

      Sporo resztek zgarniętych z talerzy.

      Ale są też całe siatki mandarynek. Winogrona, te słodkie, bezpestkowe. Mnóstwo wędlin, szczególnie salami, napoczęte albo całe opakowania – w terminie. Berlinki, nieotwarte. Całe brokuły. Ziemniaki. Banany. Słoiki z ogórkowymi piklami domowej roboty, wciąż zassane – w środku ani śladu pleśni. Majonez, ledwo napoczęty. Kilogramowe opakowanie orzeszków arachidowych, ukryte, może dla niepoznaki, w papierowej torbie po mące. Woda; ktoś upił kilka łyków i wyrzucił resztę. Pełny przekrój przez półkę z nabiałem. Futomaki z rybą, która kiedyś była pewnie tuńczykiem. Całe mrożone dania, całe pudełkowe zestawy opracowane przez dietetyków. Bigos wyceniony na pięćset kalorii, przeznaczony na kolację. Nietknięty.

      Po dwóch kwadransach w jednym z bobrów znajduję dowód na istnienie statystycznego błędu. Nieraz czytam o tym, że grupą produktów, gdzie marnowania jest najmniej, są słodycze, a właśnie trzymam w ręku siatkę pełną wysoko przetworzonego cukru. Słoik z nutellą jest do połowy wyskrobany, ale czekolady oraz batoniki wyglądają jak dopiero co ściągnięte ze sklepowej półki, opakowania mają nietknięte, daty sięgają daleko w przyszłość.

      – Słodycze? Serio? – pytam pracowników MPO, z którymi przystanęliśmy przy wyciągniętym na ulicę bobrze. Akurat przyjechała druga ekipa; krótka wymiana wrażeń.

      – Pewnie. Nie tylko one. Ale trzy miesiące wystarczą, żeby się znieczulić – mówią.

      Dowody zabieramy ze sobą.

      Ładowacze, z którymi rozmawiam, nie polecają grzebania w komunalnych kontenerach. Owszem, można niekiedy zgarnąć niezłe łupy (na przykład całe palety puszek i paczek z unijnej pomocy żywnościowej), ale gra jest niewarta świeczki. Pieluchy, zasmarkane chusteczki, pety, potłuczone szkło – to wszystko zdarza się, oczywiście, też w bobrach sklepowych, ale znacznie rzadziej.

      Więc sklepy.

      – Są trzy potencjalnie trudne sytuacje – tłumaczy mi Justyna, doświadczona freeganka z miasta na południu Polski.

      Pierwsza. Niszczenie kłódki lub innego zabezpieczenia może zostać zinterpretowane jako kradzież z włamaniem. Artykuł 279 Kodeksu karnego.

      Druga. Naruszenie miru domowego. Artykuł 193 Kodeksu karnego. Podobno, twierdzi Justyna, da się pod niego podciągnąć również sytuację, w której zagląda się do altanki śmietnikowej. Skoro nie należy kręcić się po cudzym mieszkaniu, nawet jeśli jest otwarte, można założyć, że nie wolno tego robić również w altance.

      Wreszcie trzecia. Pozyskiwanie żywności z kontenerów należących do firm, dla których odpady spożywcze są surowcem służącym do dalszego przetwarzania. Na śmietnikach na ogół widać ich logotypy. Odbierają niesprzedaną żywność z piekarni, masarni, sklepów spożywczych. Jest przerabiana na prąd, ciepło, nawóz, karmę dla zwierząt.

      Justyna ma te wszystkie sytuacje rozpoznane.

      Do tej pory nie forsowała jedynie kłódek. Odkąd jednak jej ulubiony market zamknął na klucz śmietnik, z którego wyciągała całe serie produktów z narodowych tygodni (greckie oliwki, kanadyjski syrop klonowy, hiszpańskie anchovies), kosmetyki, maszynki jednorazowe, kawy, herbaty, słodycze (jeden skip wystarcza, żeby utrzymać się przez dwa tygodnie, a marketów w jej mieście jest kilkanaście), wkurzyła się i zamówiła na AliExpress zestaw wytrychów. Płaskie, ząbkowane, made in China. Jedyne 4,39 dolara. Plus przezroczystą kłódkę do ćwiczeń. Do nieinwazyjnego otwierania.

      – Nie boisz się konsekwencji?

      – Jeśli ktoś mnie złapie, narobię rabanu na całą Polskę. I ciekawe, kto będzie na cenzurowanym: supermarket, który marnuje takie ilości jedzenia, czy ja, która próbuję choć część tej żywności uratować.

      „Nie ma przepisów, które zabraniałyby przeszukiwania pojemników na odpady komunalne” – wyjaśnia Justyna Michalak z biura prasowego Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, gdy wysyłam jej pytanie o to, czy mogę w spokoju przeglądać zawartość osiedlowych oraz sklepowych kontenerów, jeśli stoją na ulicy. Otwarte, dostępne, niczym nieoddzielone. Nie planuję przeskakiwania przez płot, przetaczania się pod bramą, piłowania zamków. „Ale proszę pamiętać, że właściciel lub zarządca terenu, który nie ma charakteru publicznego, może skorzystać ze swoich praw i nie dopuścić do ingerencji w zawartość pojemników” – dodaje urzędniczka.

      Przez dwa lata boję się, że natknę się na właściciela albo zarządcę.

      Za pierwszym razem boję się najbardziej.

*

      Przyjeżdżamy tu nocą, zaraz po północy. Jest lepki sierpniowy wieczór. Makro Cash & Carry działa całą dobę. Rozglądam się wokół, nasłuchuję. Zerkam na kamerę.

      A co, jeśli przyjdzie ochrona?

      A co, jeśli wezwą policję?

      Powiem im, że byłam głodna, ustalam sama ze sobą, albo nie, że robię badania terenowe. Powiesz im, żeby się poczęstowali, sugeruje R. Mój mąż zawsze szybko odnajduje się w nowych okolicznościach.

      Przy kontenerze mamy towarzystwo. Freeganie z jednego z warszawskich squatów wybierają warzywa na kolację dla kilkunastu osób. On podciąga się na rękach, wskakuje na dach kontenera, opierając się brzuchem o rant, potem robi skłon w dół i wyciąga ze środka kolejne worki. Ona układa je na chodniku. Obrane, pakowane próżniowo ziemniaki. Biała rzepa. Pasternak. Szpinak.

      – Można? – pytam.

      – Pewnie. Wystarczy dla wszystkich.

      Schylamy się w pachnącą rozkładem czeluść, wyławiamy kilogramową torbę szpinaku i dwa opakowania pomidorów malinowych. Odpowiedzialność zbiorowa: jeden pękł, więc do kosza poszła cała tacka, kilogram. Szpinak, choć minęła data ukryta w kodzie oznaczającym czas półkowej ekspozycji, wciąż jest świeży, chrupki, pyszny. Pomidory jemy przez kolejny tydzień.

      Za drugim razem odkrywamy, że aby dostać się do tego, co na dnie, wystarczy uchylić właz z boku. Delikatnie, tak żeby zawartość śmietnika nie wysypała się na chodnik. Zabieramy dużo sałatkowego zielska, maleńkie bakłażany troskliwie opatulone trocinami, pomidory, pory i idziemy na spacer wokół sklepu. Kosze przy rampach są pełne kartonów. Przy okazji zaglądamy do bobrów ustawionych u sąsiada. Jedzenia tam nie ma, za to mnóstwo skarpetkokapci dla dzieci i plastikowych wieszaków.

      Dopiero za trzecim razem zauważam, że nad kontenerem, na postawionej z granatowej blachy falistej ścianie,