1
Legendy
EDEK WYPALA papierosa do połowy i daje mu zgasnąć. Potem małymi nożyczkami, które nosi w kieszeni, odcina spaloną końcówkę i niedopałek wsuwa do blaszanego pudełka. Edek we wszystkim jest oszczędny. Pachnie zastałym dymem z papierosów i starą skórą. Edek porusza się ostrożnie. Tak jakby tkwiła w nim napięta sprężyna, gotowa wyrwać się z gniazda, rozedrzeć mu pierś, gdy tylko zrobi jakiś szybki ruch. Jest bardzo chudy i nosi za duże ubrania. Mówi się o nim wujek Edek.
To Edek odprowadza mnie do szkoły. Idziemy długą ulicą wzdłuż parku, on trzyma mnie za rękę. Właściwie to nie szkoła, tylko stół w mieszkaniu pani Rozmuskiej, gdzie czwórka sześciolatków uczy się alfabetu. Lubię Edka, bo nie jest zamieszany w moje wychowanie. Edkowi nie trzeba niczym imponować. Można tylko słuchać, jak opowiada – o mamutach, o Napoleonie, o Atlantydzie lub czymś innym, o czym gdzieś przeczytał. Edek nie mówi nigdy, co sam myśli, mówi tylko jak jest. Lubię Edka, bo nikt inny go nie lubi. Mama jest wciąż na niego zła, tata mówi do niego „panie Edku”, tym samym tonem, jakim zwraca się do dozorcy.
Edek przychodzi rano i znika wieczorem. Gdy nie odbiera mnie od pani Rozmuskiej, wystaje w kolejkach.
To, że ma jedno oko nieruchome, nie jest niczym dziwnym. Pełno ich wszędzie, ludzi z pustymi rękawami marynarek, tylko z połową twarzy, bez nosa lub szczęki. Ci bez nóg siedzą przytwierdzeni do klozetowych desek na kółkach. Gdy posuwają się do przodu, odpychając drewnianymi klockami, wyglądają, jakby wiosłowali. Niewidomych są trzy rodzaje. Dwa czarne kwadraty na opasce oznaczają, że widzą wszystko jako cienie. Pewna stara kobieta z sąsiedztwa wygląda tak, jakby napięta struna fortepianowa wgniotła jej oko, policzek i wargi. To nie jest blizna, tylko bardzo ostra bruzda. Tak niezwykła, że łamię zakaz wypytywania o kalectwa. „Od szabli”, szepcze tata, „chyba od kozackiej”. Jemu samemu brak kawałka czaszki. Nie widać tego, lecz gdy dotknie się jego skroni, jest tam całkiem miękka.
Mogły pochodzić z tej samej huty w Hessen, a może nawet być odlane tego samego dnia, te dwa odłamki, które w odstępie czterech dni, 13 i 17 września 1939 roku, chybiając celu, niemal otarły się o dwa mózgi. To dziwna myśl, że długi łańcuch zdarzeń, prowadzący do moich narodzin, zostałby zerwany, gdyby pewien niemiecki robotnik spartaczył zapalnik. Gdyby Oskar nie został ranny i wzięty do niewoli, nie przeżyłby najpewniej wojny. A gdyby mimo wszystko przeżył, w jego szpitalu nie zjawiłaby się młoda kobieta szukająca pomocy dla swojego brata.
Ile się dowiedział? Ona przyjeżdża w sukience z pokrzywy, z pożyczoną walizką z tektury. Podróż trwa dobę. Świeczki w przedziale wysysają cały tlen, więc gdy wysiada rano, jest oszołomiona. Ponieważ idzie od stacji, musi najpierw przejść przez sklepioną bramę, ostatnią resztkę szpitalnego muru, zburzonego na polecenie człowieka, którego za chwilę spotka. Myślę, że na sekundę się tam zatrzymuje. Przed nią biegnie aleja wysadzana starymi lipami. Jest maj. Pierwsza wiosna po wojnie.
Aby dojść do budynku dyrekcji, musi skręcić w lewo i minąć Drzewo, które będzie moim. Prowadzą ją do jakiejś salki i proszą, aby zaczekała. Ogląda półki z książkami i popiersia przedstawiające, jak przypuszcza, ojców psychiatrii. Po chwili drzwi się otwierają i ukazuje się wysoki mężczyzna w lekarskim kitlu.
Lubię tę scenę. Mężczyzna przystaje w drzwiach. Rozumiem go. Ona zmieszana otwiera torebkę, udaje, że szuka puderniczki. Dopiero wtedy on podchodzi, przedstawia się, zaprasza ją do swego gabinetu. Gabinet duży, umeblowany po spartańsku, bez firanek, ona aż dziwi się, że jej się tu podoba. Myślę, że wieje lekki wiatr, słoneczne światło gra w koronie mego drzewa.
Czy przyszła w swojej własnej sprawie? Nie, chodzi o brata.
Ona siedzi w głębokim fotelu, on za czarnym biurkiem. Jest zdenerwowana. Właściwie nie wolno szukać opieki zdrowotnej poza własnym województwem. Ale słyszała, że ten szpital jest najlepszy. Mówi o swoim bracie. Jego lękach i wybuchach agresji. On zapisuje, zadaje pytania. A jak się czuje ona sama? Zdaje się bardzo smutna?
Ona udaje, że nie słyszała pytania. Opowiada, jak brata zasypało po wybuchu bomby. Kiedy on pyta, jak przeżyła wojnę, ogarnia ją strach. Mówi, że chce tylko pomocy dla brata. On nie naciska. Ona dalej mówi o bracie, ale głos jej się łamie, usiłuje oddychać głęboko, lecz to nie pomaga. Tryska z niej strumień słów i po raz pierwszy od pięciu lat wymawia swoje prawdziwe imię.
On nic nie mówi, wstaje, obchodzi fotel i kładzie dłonie na jej głowie. Teraz ona nie może go widzieć. I tylko mówi, woła, skamle jak ranne zwierzę.
Kiedy się budzi, na dworze jest już ciemno. Jest w gabinecie sama, skulona w tym samym fotelu. Na stoliku-wózku stoi taca z posiłkiem i wazon z kwiatami.
Czterdzieści lat później, gdy jego już nie ma, ona pisze list miłosny do nieba. Dlaczego pozwoliłeś mi zapomnieć, kim jestem? Kiedy to czytam, uświadamiam sobie, że ten majowy dzień w 1946 roku, to musiał być pierwszy i ostatni raz, gdy ona opowiadała. Przez dwie godziny, może trzy, a potem już nigdy więcej. Czy dlatego, że naprawdę chciała zapomnieć? Dlaczego mnie nie pytałeś – czytam w tym liście między wierszami – i to ja muszę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ cały jestem z tego milczenia.
Gdy imploduje ono dwadzieścia lat później, na wszystko jest już za późno. On nie rozumie jej rozpaczy. Przeraża go jej desperacja. Ona czuje się opuszczona.
Chcę go bronić. Przecież nie myślał starzeć się przy niej. Dałaby mu dziesięć lat, a potem by ją uwolnił – jeśli Tanatos nie okazałby się szybszy. Miałby wtedy lat siedemdziesiąt, a ona czterdzieści. Był bez pamięci zakochany, bez dwóch zdań. Lecz zdawał sobie sprawę z tego, co natura z nimi zrobi. To znaczy: jego natura. Nie czekałby, aż ona zacznie go żałować albo zdradzać, umiałby w porę odejść. Myślę, że dał jej dyskretnie odczuć, że jego roszczenia wobec niej są czasowo ograniczone. Mniej dyskretne, chociaż logiczne, było to, że nie chciał mieć dzieci. Miał już dwoje, w jej wieku.
Co mam powiedzieć? Rozumiem cię, tato. Chcesz ją mieć tylko dla siebie przez ten czas, który ci został. Tonem lekarza informujesz, jak ciąża zmienia kobiece kształty. Mówisz, że nie poradzi sobie ze studiami medycznymi, jednocześnie wychowując dziecko. Nie chcesz sprowadzać na świat dzieci, które stracą ojca najpóźniej jako nastolatki. Wtedy ona wyjeżdża.
A potem? Tęsknisz za jej śmiechem, sposobem, w jaki przechyla głowę, wydmuchując dym, za jej bystrością, głodem życia, jej oczami… Ale najbardziej… czy mylę się, zgadując, że pociąga cię ryzyko? Jest coś żywiołowego w tej kobiecie, która przed chwilą wyszła z piekła, o połowę młodszej od ciebie, ale o wiele bardziej doświadczonej, która należy do źle widzianego sortu ludzi, która powinna była już po stokroć umrzeć, a która żąda od ciebie wszystkiego, a jak nie, to cześć.
Myślę, że zanim wyjechała, doszło do scysji między wami. I wtedy zobaczyłeś tę przemianę, wybuch straszliwej energii.
Wysyłasz listy, nie dostajesz odpowiedzi. Wtedy jedziesz do niej. To ile ma ich być, tych dzieci, które ona koniecznie chce mieć. „Pięcioro”, odpowiada ona, śmieje się i przechyla głowę jak zalotna pensjonarka. To z ciebie się tak śmieje, słynnego doktora. Nie sądzę, aby jakaś kobieta śmiała się tak przedtem. Nie w taki sposób.
Z niepojętych przyczyn wyrażenie „dziecko miłości” jest zarezerwowane dla owoców działań spontanicznych. Uważam, że lepiej pasuje do dzieci spłodzonych niechętnie, w akcie ofiary na rzecz miłości. Urodziłem się w marcu 1951 roku.
Teraz wiem o nich więcej, niż oni wiedzieli o sobie nawzajem. Tę historię opowiadam dla nich. „Kto mnie usprawiedliwi”, pytał Oskar w swoim ostatnim liście. „Powiedz, że postąpiłam słusznie”, prosiły oczy mamy w ciągu jej ostatnich lat.
PISZĘ PO SZWEDZKU. Gdybym w wieku lat siedemnastu nie był tak zadufany w sobie, pisałbym po norwesku. Lub nie pisałbym wcale. Stałbym się kimś innym.
Piszę po szwedzku, ponieważ wiosną 1969 roku zdaje mi się, że Henryk Ibsen jest szwedzkim pisarzem. Gdyby był przy tym tata, utarłby mi nosa. On sporo wie o Ibsenie. Ale mama nie. W jej głowie nie ma miejsca na nieprzydatną wiedzę. Mama jest psychiatrą,