Japończyk siedział nieporuszony i patrzył pod nogi.
– Ile masz lat?
– Pięćdziesiąt.
– Masz rodzinę… dwoje dzieci… dobrą pracę… przyszłość… pieniądze… – Tygrys wiercił w ziemi wojskowym butem. – Więc jeśli chcesz przeżyć, co mogę ci zagwarantować, musisz dla mnie coś zrobić. Dwie rzeczy.
– Co? – Kazuo wyraźnie się ożywił i podniósł głowę.
– Zaraz… bez pośpiechu… – Tygrys położył mu rękę na ramieniu. – Ujmijmy to tak… z waszej czwórki przeżyć może jeden. Nie musimy zabijać was wszystkich, to nieracjonalne, prawda? – Spojrzał w twarz Kazuo, która w nocnej poświacie przybrała wyjątkowo ponury wyraz. – Chciałbym żebyś to był ty, bo Japonia nie morduje moich braci w Afganistanie, Iraku, Syrii czy Libii, ale decyzja należy do ciebie. Więc…? – Popatrzył mu prosto w oczy i czekał na odpowiedź.
– Nie rozumiem.
– Rozumiesz, rozumiesz – odparł Tygrys protekcjonalnie. – Przejdziesz na islam i będziesz ze mną współpracował. Po wszystkim cię wypuścimy. Będziesz wolny, wrócisz do domu, do rodziny.
– Współpracował?
– Tak. Będziesz mnie informował, co planuje trzech pozostałych, o czym rozmawiają, w jakim są nastroju. Jeżeli nie chcesz, przekonam innego, ale wolę ciebie, Kazuo. Lubię cię i nie chciałbym cię zabić. Któryś z was w końcu się zgodzi, ale pozostali nie będą o tym wiedzieć… a rację będzie miał ten, który przeżyje. No i stanie się bohaterem w swoim kraju. – Poklepał Japończyka po ramieniu.
Kazuo Hazuki mieszkał w Sendai w prefekturze Miyagi na wyspie Honsiu. Jego przodkowie zasiedlali nadmorskie niziny od setek lat i wbrew temu, co mówił Tygrys, nie byli samurajami, tylko chłopami od pokoleń uprawiającymi ryż. Kazuo był pierwszym, który opuścił wieś i zamieszkał w mieście. Początkowo nie potrafił albo nie chciał się wyrwać z zaklętego kręgu japońskiej tradycji, która jednoznacznie wytyczała mu granice myśli i czynów, ale z biegiem czasu zaczął czuć się, jakby ugrzązł w matriksie. Poszedł więc na studia etnograficzne, by poszukać drogi wyjścia z tych życiowych miazmatów.
Kilka miesięcy wcześniej skończył pięćdziesiąt lat i wydawało mu się, że dojrzał i już starł z siebie piętno przeszłości, gdy nagle wszystko zniknęło jak jakaś fatamorgana.
Teraz siedział w nocy, gdzieś w górach na pograniczu afgańsko-pakistańskim, na desce udającej ławkę, obok islamskiego terrorysty, który uprzejmie proponował mu handel o życie.
Tygrys nie cenił ludzkiego życia, bo należało ono do Allaha i tylko on mógł nim zarządzać. Nie bał się więc śmierci i gotów był umrzeć, kiedy tylko Najwyższy tego zażąda. Kazuo Hazuki pochodził z innego świata, w którym unika się nawet wypowiadania słowa shi, czyli „śmierć”, ale gdzie śmierć jest cały czas obecna. Bardziej obecna niż gdziekolwiek na świecie.
Przez wieki trzęsienia ziemi i tsunami nauczyły tamtejszych mieszkańców, że w obliczu zagrożenia trzeba ratować tylko siebie, a potem pogrzebać zmarłych i odbudować życie. I chociaż w Miyagi śmierć udało się prawie oswoić, to jednak w świadomości Kazuo wciąż tkwiło przesłanie o przetrwaniu.
– Rozmawiają po rosyjsku – odezwał się niepewnie.
– Kto? – zainteresował się Tygrys.
– Polak i Niemiec.
– Skąd wiesz?
– Znam trochę rosyjski. Studiowałem jakiś czas we Władywostoku.
– A to ciekawe. – Tygrys był wyraźnie poruszony. – Bardzo ciekawe… bardzo. No widzisz, Kazuo, dobrze wybrałeś! Będziesz żył – zapewnił z radością. – A o czym rozmawiali?
– Nie słyszałem, bo siedzieli za daleko – odparł Kazuo.
– Pewnie myślą, że nie znasz rosyjskiego, czyli chcą coś zataić. Może planują ucieczkę albo… – na moment się zamyślił i poczochrał dłonią brodę – ukrywają coś jeszcze.
25
Monika wyszła ostatnia kilka minut po północy.
Roman zamknął za nią drzwi i zgasił górne światło. Wrócił do biurka, na którym paliła się zielona lampka, i wyjął z szuflady opasłe akta w niebieskiej okładce z drukowanym napisem ROZPRACOWANIE OPERACYJNE i ręcznym dopiskiem krypt. „Mocarz”.
Położył na wierzchu dłoń i przez chwilę wyglądał, jakby się zastanawiał, czy powinien je otworzyć.
Miałbym to zrobić po raz trzeci? – pomyślał.
Tak, miałbyś! – odpowiedział sam sobie. Dopóki nie zrozumiesz, co tutaj nie gra.
Jak zawsze palcem wskazującym zagiął delikatnie górny brzeg kartonowej okładki i włożywszy pod nią dłoń, otworzył akta. Za każdym razem czytanie ich zajmowało mu dwie i pół godziny. Czytał od początku do końca bez przerwy, dokument po dokumencie od góry do dołu, nawet jeżeli był to tylko rachunek za kawę. Czuł, że w tej sprawie kryje się jakaś tajemnica, która ma związek z porwaniem Henryka Olewskiego, ale w żaden sposób nie potrafił jej odkryć.
W każdej takiej teczce, pękatej od najdziwniejszych dokumentów, zamknięta była czyjaś dusza, czyjś los i zapisane przeznaczenie. Historia, która dopiero miała się wydarzyć, lista ludzkich nieszczęść i przypadków. Rozpracowanie operacyjne to jedyna prawdziwa powieść o życiu, w której bohater jest jednocześnie autorem. Farsy, groteski, tragedie i tragikomedie, dramaty epickie i romantyczne – szafy oficerów wywiadu i przepastne archiwa zawierały niezliczoną liczbę takich dzieł, tworząc biblioteki losów świata, ale dostęp do tych zbiorów mieli tylko nieliczni.
Pierwsza strona dzieła pod tytułem Mocarz zawierała tabelkę oznaczoną słowami SPIS DOKUMENTÓW. W pierwszej kolumnie był numer porządkowy, w drugiej nazwa dokumentu, w trzeciej liczba kart i w czwartej – kolejne numery stron. Spis nie tylko miał ułatwiać poruszanie się po dziele, nierzadko bardzo skomplikowanym i obszernym, ale był też niemal idealną zaporą przed fałszerstwem, ponieważ powstawał na bieżąco wraz z dziełem, w takt przybywania kolejnych dokumentów. Następstwo zapisanych dat było jak mapa, która nie znosi błędów. Wszystko musiało do siebie idealnie pasować. Istotą przebiegłości tego prostego zabezpieczenia była konieczność odręcznego wypełniania tabelek. Mimo powszechnej komputeryzacji wciąż obowiązywało w wywiadzie pisanie odręczne i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić.
Major Henryk Olewski wszystkie swoje raporty z Moskwy dotyczące operacji „Mocarz” pisał ręcznie, zgodnie ze świętą zasadą, że dokument zapisany na komputerze poza gmachem Agencji znany jest przeciwnikowi już w trakcie powstawania. Wystarczyło podejrzenie, że tak może być, by stracić pewność i poczucie bezpieczeństwa.
Zwykły papier, długopis albo ołówek piszący na kartce leżącej na twardym podłożu pozwalały na tworzenie dokumentu w niemal każdych warunkach. Za granicą było to szczególnie ważne, bo zagrażał tam nie tylko kontrwywiad, ale również czas, który zacierał pamięć. A robienie notatek było pierwszym krokiem do katastrofy i wpadki. Dodatkowo dokument napisany ręką oficera miał wartość oryginału trudnego do podrobienia.
SPIS DOKUMENTÓW musiał się zgadzać w stopniu idealnym z zawartością dzieła. Każde odstępstwo od tego stanu było przedmiotem