Mur miał siedem metrów wysokości, matowy odcień i zakręcał jak gigantyczna betonowa fala, zastygła w trakcie straszliwego ataku na rozciągającą się równinę. Dopiero na samym końcu, niedaleko horyzontu, można było dostrzec las iglasty. W zasięgu wzroku nie znajdował się żaden budynek mieszkalny, a brama więzienia była tak blisko szlabanów kolejowych, że mógł się przed nią zmieścić tylko jeden samochód.
Mikael wysiadł i został przepuszczony przez metalowe bramki. Poszedł do centrali strażników i zamknął telefon i klucze w szarej szafce. Przeszedł przez kontrolę bezpieczeństwa i po raz kolejny miał wrażenie, że strażnicy specjalnie się z nim drażnią. Krótko ostrzyżony, wytatuowany chłopak koło trzydziestki złapał go nawet za krocze. Poza tym pojawił się czarny labrador – fajny, radosny psiak. Mikael oczywiście wiedział, że to pies do wykrywania narkotyków. Czy naprawdę myśleli, że wnosiłby narkotyki do pudła?
Zrobił dobrą minę do złej gry i ruszył długim korytarzem w asyście innego, wyższego i trochę sympatyczniejszego chłopaka. Drzwi śluzy były otwierane automatycznie przez ludzi z obsługi monitoringu, którzy ich obserwowali dzięki kamerom umieszczonym pod sufitem. Trochę potrwało, zanim dotarli na oddział, gdzie odbywały się widzenia. Musiał długo czekać na zewnątrz. Sam nie wiedział, kiedy dokładnie poczuł, że coś jest nie tak.
Pewnie dopiero wtedy, kiedy nadszedł Alvar Olsen – szef strażników.
Miał spocone czoło i wyglądał na zdenerwowanego. Po kilku wymuszonych uprzejmościach wprowadził Mikaela do sali odwiedzin na samym końcu korytarza. Wtedy nie było już żadnych wątpliwości. Coś z całą pewnością się zmieniło.
Lisbeth miała na sobie zniszczone, sprane więzienne ubranie, które zawsze tak śmiesznie na niej wisiało. Zwykle wstawała na jego widok. Tym razem siedziała w napięciu, wyczekująco. Przekrzywiała głowę lekko w lewo, jakby patrzyła na coś za jego plecami. Była dziwnie nieruchoma, odpowiadała monosylabami na jego pytania i unikała kontaktu wzrokowego. W końcu poczuł, że musi zapytać, czy coś się stało.
– Zależy, jak do tego podejść – odparła i posłała mu trochę niepewny uśmiech. Był to przynajmniej jakiś początek.
– Chcesz opowiedzieć więcej?
Nie chciała. „Nie tu i nie teraz”. A więc milczeli. Za zakratowanym oknem widać było deszcz smagający mur i spacerniak. Mikael patrzył pustym wzrokiem na oparty o ścianę zużyty materac.
– Mam się martwić? – zapytał.
– Myślę, że tak – odparła Lisbeth i wyszczerzyła zęby.
Nie był to żart, na jaki liczył. A jednak poczuł się trochę rozluźniony, zareagował lekkim śmiechem i zapytał, czy może w czymś pomóc. Znów umilkła, a potem odpowiedziała: „Może”. Zdziwiło go to. Lisbeth Salander nie miała w zwyczaju prosić o pomoc bez potrzeby.
– Dobrze. Zrobię wszystko. Prawie – odparł.
– Prawie?
Znów wyszczerzyła zęby.
– Wolałbym uniknąć łamania prawa – powiedział. – Byłoby trochę szkoda, gdybyśmy oboje tu wylądowali.
– Ty musiałbyś pewnie się zadowolić więzieniem dla mężczyzn, Mikael.
– Tylko jeśli nie dostanę zezwolenia na Flodbergę w nagrodę za cały mój wdzięk. Czego dotyczy sprawa?
– Mam tu parę starych list z nazwiskami – odparła – i coś mi się nie zgadza. Jest tam na przykład niejaki Leo Mannheimer.
– Leo Mannheimer – powtórzył Mikael.
– Tak. Ma trzydzieści sześć lat. Szybko go znajdziesz w sieci.
– Dobrze, przynajmniej na początek. Czego mam szukać?
Lisbeth popatrzyła po sali widzeń, jakby to, czego Mikael powinien szukać, kryło się właśnie tutaj. Potem znów się odwróciła i spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.
– Szczerze mówiąc, nie wiem.
– Mam w to uwierzyć?
– Zasadniczo.
– Zasadniczo? – Poczuł ukłucie irytacji. Podjął temat: – Okej, nie wiesz. Ale chcesz, żeby go sprawdzić. Zrobił coś szczególnego czy po prostu jest ogólnie podejrzany?
– Z pewnością znasz firmę brokerską, w której pracuje. Uważam, że małe niezobowiązujące śledztwo nie zaszkodzi.
– Daj spokój – odparł. – Musisz mi dać coś więcej. Co to za listy, o których mówiłaś?
– Listy z nazwiskami.
Zabrzmiało to tak tajemniczo i głupio, że przez chwilę myślał, że tylko się z niego nabija i lada chwila zaczną rozmawiać jak w ubiegły piątek, o wszystkim. Ale Lisbeth wstała, przywołała strażnika i oznajmiła, że natychmiast chce wrócić na swój oddział.
– Chyba żartujesz – powiedział.
– Nie żartuję – odparła, a on poczuł, że ma ochotę kląć, protestować i tłumaczyć, ile godzin zajmuje mu jazda w obie strony i że naprawdę mógłby znaleźć ciekawsze rzecz do roboty w piątkowy wieczór.
Wiedział jednak, że to nic nie da. Dlatego również wstał, objął ją i z nieco ojcowskim autorytetem powiedział, żeby na siebie uważała. Odpowiedziała: „Może czasem”. Miał nadzieję, że to ironia, nawet jeśli już wydawała się nieobecna myślami.
Patrzył, jak szef strażników ją odprowadza. Nie podobała mu się cicha determinacja w jej krokach. Niechętnie dał się odeskortować w drugą stronę, z powrotem do bramek. Otworzył swoją szafkę i wyjął telefon i klucze. Wykosztował się na taksówkę na dworzec główny w Örebro. W pociągu czytał kryminał niejakiego Petera Maya. W ramach swoistego protestu czekał z telefonem do Leo Mannheimera.
ALVAR OLSEN CZUŁ ULGĘ, że wizyta Mikaela Blomkvista była taka krótka. Bał się, że Lisbeth opowie dziennikarzowi o Benito i o pawilonie bezpieczeństwa, ale na szczęście nie zdążyła. Poza tym nie było już zbyt wielu powodów do radości. Ciężko pracował nad tym, żeby przenieść Benito. Nic się jednak nie działo, a na domiar złego koleżanki Benito broniły jej przed kierownictwem zakładu i zapewniały, że żadne kolejne kroki nie są konieczne.
Szaleństwo trwało więc dalej, choć Lisbeth Salander jak dotąd była bierna. Wciąż nie robiła nic poza obserwowaniem. Choć miał wrażenie, że odlicza. Dała mu pięć dni. Pięć dni na to, żeby sam załatwił tę sprawę i ochronił Farię Kazi. Zagroziła, że jeśli to się nie uda, wkroczy osobiście. Pięć dni już prawie minęło, a on nie zdziałał kompletnie nic. Wręcz przeciwnie, atmosfera na oddziale była coraz bardziej napięta i nieprzyjemna. Kroiło się coś paskudnego.
Jakby Benito przygotowywała się do walki. Zawierała nowe alianse i miała więcej odwiedzin niż zwykle. A więcej odwiedzin to więcej zdobytych informacji. Przede wszystkim zaś widocznie wzmogła prześladowania i brutalność wobec Farii Kazi. Lisbeth Salander rzeczywiście nigdy nie była daleko. I dobrze, mogła służyć pomocą. Ale to drażniło Benito. Prześladowała Lisbeth i jej groziła. Pewnego razu Alvar usłyszał, co do niej mówiła w sali gimnastycznej.
– Kazi jest moją dziwką – wysyczała. – Tylko ja, nikt inny, mogę