Dziś myśli się zupełnie inaczej. Wiara we własne możliwości to rzecz oczywista wśród tych, którzy odnoszą sukcesy, lecz forma, jaką owa pewność siebie przybiera, zmienia się z epoki na epokę. Sądzę, że matka miała umysł dziewiętnastowieczny, a zaabsorbowanie sobą ujawniające się w dziennikach przypomina nastawienie niektórych wielkich samolubnych myślicieli realizujących wielki cel, takich jak Carlyle. W XXI wieku ambicję wyraża się w zupełnie innym rejestrze. Czytelnik szukający ironii tutaj jej nie znajdzie. Moja matka była tego całkowicie świadoma. W eseju o Eliasie Canettim, który – obok tekstu o Walterze Benjaminie – zawsze uważałem za najdalszy wypad na terytorium autobiografii, na jaki się zdecydowała, z aprobatą cytuje wypowiedź tego żydowskiego autora: „Próbuję sobie wyobrazić, jak ktoś mówi do Szekspira: «Wyluzuj!»”.
Powtarzam więc, caveat lector. W pamiętniku tym sztuka jest sprawą życia i śmierci, skłonność do ironii postrzega się jako wadę, a powaga to najwyższe dobro. Moja matka dość wcześnie przyjęła takie poglądy. Nigdy nie brakowało ludzi, którzy jej mówili, by wyluzowała. Wspominała niekiedy, jak jej dobrotliwy, konserwatywny ojczym, bohater wojenny, prosił, by nie czytała tyle książek, bo nigdy nie znajdzie męża. Podobną uwagę, choć w nieco bardziej wyrobionej intelektualnie formie, wygłosił, jak mi powiedziała, filozof Stuart Hampshire, jej oksfordzki wykładowca. Podczas konsultacji wykrzyknął pewnego razu z bezsilnością: „Ach, wy, Amerykanie! Tacy poważni… dokładnie tak jak Niemcy”. Nie zamierzał jej komplementować, lecz moja matka potraktowała jego słowa jak najwyższe wyróżnienie.
Czytelnik może odnieść wrażenie, że matka była „urodzoną” Europejką na tej zasadzie, na której dla Izaaka Berlina istnieli „urodzeni” Amerykanie wśród Europejczyków i „urodzeni” Europejczycy wśród Amerykanów. Sądzę jednak, że nie można jej raczej opisać w tych kategoriach. To prawda, że literatura amerykańska była w jej oczach przedmieściem wielkich literatur europejskich, zwłaszcza niemieckiej. Zarazem żywiła jednak najgłębsze przekonanie, że może sama siebie przetworzyć – że wszyscy jesteśmy do tego zdolni – a tło czy pochodzenie można odrzucać lub przekraczać – dowolnie lub raczej wysiłkiem woli. Czyż Fitzgerald nie wyraził podobnej opinii, mówiąc, że „w życiu Amerykanów nie ma drugich aktów”? Na łożu śmierci, wciąż nie wierząc, że już się z niego nie podniesie, planowała kolejny pierwszy akt, który miał się rozpocząć, gdy terapia da jej trochę więcej czasu.
Jednym z najmocniejszych wrażeń, które odniosłem po przeczytaniu dzienników, było to, że od młodości po wiek podeszły matka toczyła wciąż te same bitwy.
Z pamiętnika od samego początku emanuje zarówno poczucie, że opanowała humanistykę, jak i imponująca pewność co do prawdziwości własnych sądów oraz niezwykła zachłanność – przekonanie, że musi usłyszeć każdy nowy utwór, zobaczyć każde dzieło sztuki, zaznajomić się ze wszystkimi najważniejszymi książkami. W tym duchu tworzyła spisy książek do przeczytania i skreślała kolejne pozycje po zakończeniu lektury. W dzienniku wyraźnie wybrzmiewa jednak także poczucie klęski, niezdolności do kochania, a nawet do miłości erotycznej. W swoim ciele czuła się równie niezręcznie, jak pewnie poruszała się po przestrzeni umysłu.
Wzbudza to we mnie smutek, którego nie potrafię wyrazić. We wczesnej młodości matka pojechała na wycieczkę do Grecji. Tam, w peloponeskim amfiteatrze, obejrzała przedstawienie Medei. Bardzo ją ono poruszyło – w chwili, gdy Medea ma zabić swoje dzieci, widzowie zaczęli wołać: „Nie! Nie rób tego, Medeo!”. „Ci ludzie nie mieli poczucia, że oglądają dzieło sztuki – wspominała wielokrotnie. – To wszystko było dla nich prawdziwe”.
Pamiętnik ten również jest prawdziwy. Czytając go, miałem niepokojące wrażenie, że reaguję podobnie jak greccy widzowie z połowy lat pięćdziesiątych. Chciałem wołać: „Nie rób tego!” albo „Nie bądź dla siebie taka surowa” czy „Uważaj na nią, ona cię nie kocha”. Ale teraz jest już oczywiście za późno: sztuka dobiegła końca, główni bohaterowie odeszli, podobnie jak większość – choć nie wszystkie – postaci drugoplanowych.
Tym, co pozostaje, są cierpienie i ambicja, między którymi oscylują te zapiski. Czy matka życzyłaby sobie ich upublicznienia? Powtórzę, że za moją decyzją o tym, by nie tylko pozwolić na ich wydanie, lecz także by je osobiście zredagować, stoją względy praktyczne, aczkolwiek znajdują się tu rzeczy, które są dla mnie bardzo bolesne, i takie, których wolałbym się nie dowiedzieć i nie rozpowszechniać.
Wiem natomiast, że matka uwielbiała czytać dzienniki i listy – im bardziej były intymne, tym lepiej. Być może więc Susan Sontag pisarka pochwaliłaby moją decyzję. Taką mam w każdym razie nadzieję.
David Rieff
1947
23/11/47
Wierzę:
a) że nie ma boga osobowego ani życia po śmierci
b) że najbardziej godna pożądania jest możliwość bycia szczerą wobec siebie, czyli Uczciwość
c) że ludzie różnią się od siebie wyłącznie inteligencją
d) że jedynym kryterium oceny naszych działań jest to, czy stajemy się dzięki nim bardziej szczęśliwi czy nieszczęśliwi
e) że odebranie życia jakiemukolwiek człowiekowi jest złe [Brak wpisów „f” i „g”]1