Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652925
Скачать книгу
bez prze­rwy. Spo­co­ny i po­obi­ja­ny, w nie naj­lep­szym na­stro­ju wra­ca­łem do domu. Ro­ze­śmia­na żo­necz­ka kle­pa­ła mnie po ple­cach.

      – Wca­le nie­źle, wca­le nie­źle – do­da­wa­ła mi otu­chy. – Mu­sisz jesz­cze tyl­ko z więk­szym wy­czu­ciem skrę­cać w pra­wo. I od­chy­laj się od sto­ku, bo jak się w cza­sie skrę­tu po­chy­lisz do sto­ku, to le­żysz.

      – Cho­le­ra z tymi nar­ta­mi – mruk­ną­łem, roz­cie­ra­jąc so­bie obo­la­łe czę­ści cia­ła.

      – Nic, nic. Nie trać fan­ta­zji.

      Spoj­rza­łem na we­so­łą, uśmiech­nię­tą Bo­że­nę. By­łem na nią zły, a jed­no­cze­śnie bar­dzo mi się po­do­ba­ła. Sam nie wiem jak się to dzie­je, ale po sied­miu la­tach mał­żeń­stwa cią­gle jesz­cze coś mnie do niej cią­gnie. Dziw­ne.

      – Dwa, trzy dni po­zjeż­dżasz so­bie na Wier­szy­kach, a po­tem wy­ru­szy­my na No­sal. – Sło­wa te za­brzmia­ły mi w uszach jak groź­ba. Mia­łem prze­czu­cie, że to się źle skoń­czy. I rze­czy­wi­ście...

      Wszy­scy na­oko­ło prze­ko­ny­wa­li mnie, że ta nar­to­stra­da z No­sa­la to dzie­cin­na za­baw­ka. Jak dla kogo. Wą­ska, krę­ta ścież­ka, po­kry­ta zmar­znię­tym śnie­giem. Po le­wej stro­nie góra, a po pra­wej prze­paść, po­ro­śnię­ta wpraw­dzie drze­wami, ale w każ­dym ra­zie prze­paść. Po­nie­waż ni­g­dy nie je­stem pe­wien, w któ­rą stro­nę uda mi się skrę­cić, prze­to ogar­nął mnie zro­zu­mia­ły nie­po­kój. „Je­że­li spad­nę w dół” – my­śla­łem po­nuro – ,,to ani chy­bi roz­wa­lę so­bie gło­wę o pień ja­kiejś so­sny”.

      – Jedź, jedź – za­chę­ca­ła mnie we­so­ło Bo­żena. – Lek­ko so­bie płuż i zjeż­dżaj.

      No to zjeż­dża­łem. Co mia­łem ro­bić? By­łem zu­peł­nie zre­zy­gno­wa­ny. Co bę­dzie to bę­dzie.

      – Te­raz zrób więk­szy pług i moc­niej skręć w lewo. Mu­sisz ob­cią­żyć zde­cy­do­wa­nie pra­wą nogę – in­stru­owa­ła mnie Bo­że­na ja­dą­ca przede mną.

      Wi­docz­nie zbyt zde­cy­do­wa­nie ob­cią­ży­łem pra­wą nogę, gdyż gwał­tow­nie skrę­ci­łem w lewo i za­ry­łem no­sem w śnieg. Od razu po­czu­łem ból w ko­la­nie.

      Bo­że­na nie stra­ci­ła swe­go opty­mi­zmu.

      – To nic, to nic, to ci przej­dzie. Jak wró­ci­my, na­trę ci nogę spi­ry­tu­sem sa­li­cy­lo­wym. Na pew­no ci przej­dzie.

      Nie prze­szło. Noga spu­chła i bo­la­ła, ale z nar­ta­mi mia­łem spo­kój. To nie było zła­ma­nie ani zwich­nię­cie. Wi­docz­nie mu­sia­łem na­cią­gnąć so­bie ja­kieś ścię­gna. Wpraw­dzie Bo­że­na za­chę­ca­ła mnie do dal­szych wy­czy­nów spor­to­wych, mó­wi­ła, że­bym się nie zra­żał, że naj­le­piej klin kli­nem, ale ja nie da­łem się na to na­brać. Żeby mnie już dłu­żej nie mę­czy­ła, po­szli­śmy ra­zem do le­ka­rza, któ­ry oświad­czył sta­now­czo, że w bie­żą­cym se­zo­nie, nie­ste­ty, mu­szę zre­zy­gno­wać z nart. Do­pie­ro wte­dy ska­pi­tu­lo­wa­ła.

      Po­zbyw­szy się drę­czą­cych snów, w któ­rych wi­dzia­łem sie­bie z po­ła­ma­ny­mi rę­ka­mi i noga­mi, spo­koj­nie za­bra­łem się do pra­cy. Co­dzien­nie trzy go­dzi­ny stu­ka­łem na ma­szy­nie. Resz­tę cza­su po­świę­ca­łem na czy­ta­nie, oglą­da­nie tele­wi­zji i po­ga­węd­ki z bliź­ni­mi, Naj­chęt­niej wda­wa­łem się w fi­lo­zo­ficz­ne roz­mo­wy z pięk­ną pa­nią Elż­bie­tą. Na­sze cho­re nogi bar­dzo nas do sie­bie zbli­ży­ły. Prze­sia­dy­wa­li­śmy dłu­gie go­dzi­ny na ta­ra­sie, grze­jąc się w słoń­cu i na­rze­ka­jąc na złą or­ga­ni­za­cję ży­cia na świe­cie i na nie­do­sko­na­łość na­tu­ry ludz­kiej.

      Bo­że­na po­go­dzi­ła się z moim in­wa­lidz­twem i zjeż­dża­ła z Ka­spro­we­go w to­wa­rzy­stwie owe­go le­gen­dar­ne­go Edzia, któ­re­go ni­g­dy nie wi­dzia­łem. Nie­zbyt by­łem tym za­chwy­co­ny, ale nic na to nie mo­głem po­ra­dzić. Po­cie­sza­łem się jedy­nie my­ślą, że chy­ba mnie nie zdra­dzi, zjeż­dża­jąc z Ka­spro­we­go.

      Po kil­ku dniach le­ża­ko­wa­nia na ta­ra­sie stan mo­jej nogi po­pra­wił się o tyle, że mo­głem wy­pra­wić się na Kru­pów­ki, a na­wet któ­re­goś wie­czo­ra po­sze­dłem po ko­la­cji z Bo­że­ną na spa­cer do Kuź­nic.

      – Do­sko­na­le cho­dzisz – ucie­szy­ła się. – Zo­ba­czysz, że za parę dni pój­dzie­my na Wier­szy­ki. Nie trze­ba wie­rzyć le­ka­rzom. Lu­bią prze­sa­dzać.

      Stru­chla­łem i po­sta­no­wi­łem nie po­pi­sy­wać się zbyt­nio swo­ją spraw­no­ścią fi­zycz­ną. Na dru­gi dzień na­rze­ka­łem na ból w ko­la­nie i nie po­sze­dłem na spa­cer.

      Z pa­nią Elż­bie­tą ni­g­dy nie roz­ma­wia­li­śmy na te­mat jej męża. Za­uwa­ży­łem, że mówi o nim nie­chęt­nie i dys­kret­nie o nic się nie do­py­ty­wa­łem. Wie­dzia­łem tyl­ko tyle, że jest in­ży­nie­rem, że pra­cu­je w ja­kiejś cen­tra­li han­dlu za­gra­nicz­nego i że dużo jeź­dzi po świe­cie. Tro­chę mnie dzi­wi­ła ta obo­jęt­ność, bo nie wi­dzia­łem na­wet, żeby otrzy­my­wa­ła ja­kieś li­sty. Wy­ni­ka­ło z tego, że pan in­ży­nier Na­rbert wy­na­jął żo­nie po­kój, zo­sta­wił pie­nią­dze i prze­stał się nią in­te­re­so­wać. Uwa­ża­łem więc za swój obo­wią­zek oto­czyć ją opie­ką.

      Aż na­gle, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, po­ja­wił się. Nie na­pi­sał, nie za­te­le­fo­no­wał, po pro­stu przy­je­chał.

      Opa­la­li­śmy się na ta­ra­sie i wła­śnie za­czą­łem się za­sta­na­wiać nad tym, że pew­nie czas już na obiad, kie­dy wszedł.

      Mu­szę przy­znać, że zro­bił na mnie wra­że­nie. Bar­dzo efek­tow­ny męż­czy­zna. Wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny. Świet­nie skro­jo­ny gar­ni­tur pod­kre­ślał jego zgrab­ną syl­wet­kę. Twarz po­cią­gła, śnia­da, mia­ła w so­bie coś po­cią­ga­ją­ce­go i nie­po­ko­ją­ce­go za­ra­zem. Trud­no mi to okre­ślić, ale wy­da­ło mi się, że ten kul­tu­ral­ny, do­sko­na­le wy­cho­wa­ny czło­wiek może w pew­nych oko­licz­no­ściach stać się nie­bez­piecz­nym prze­ciw­ni­kiem. Wła­ści­wie zu­peł­nie nie wiem skąd mi to przy­szło do gło­wy.

      Po­ca­ło­wał żonę w rękę, przed­sta­wił mi się i usiadł na sto­ją­cym w po­bli­żu krze­śle. Za­mie­ni­li­śmy kil­ka zdaw­ko­wych zdań na te­mat zła­ma­nej nogi i po­go­dy. Nie chcąc im prze­szka­dzać po­wie­dzia­łem, że czas na obiad i wy­sze­dłem. Wi­dzia­łem, że obo­je przy­ję­li moją ini­cja­ty­wę z uzna­niem.

      Do­pie­ro na dru­gi dzień rano spo­tka­łem się zno­wu z mę­żem pani Elż­bie­ty. Od­no­sił się do mnie z wy­szu­ka­ną uprzej­mo­ścią, ale bar­dzo chłod­no. Spe­cjal­nie mu się nie dzi­wi­łem. Po­my­śla­łem, że ja chy­ba tak­że nie był­bym prze­sad­nie ser­decz­ny