Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652925
Скачать книгу
na mój wi­dok. Po­rwał mnie w swe niedź­wie­dzie ra­mio­na i za­czął ści­skać.

      – Zyg­munt! Jak się masz. Kopę lat. Strasz­nie daw­no cię nie wi­dzia­łem. Co się z to­bą dzie­je? Co sły­chać?

      – Puść, bo mnie udu­sisz – jęk­ną­łem. – Po­każ się jak wy­glą­dasz. Zda­je mi się, że przy­ty­łeś.

      Na­rzyc­ki klep­nął się po wy­sta­ją­cym brzu­chu

      – Naj­wi­docz­niej słu­ży mi pra­ca w mi­li­cji.

      – Ale jak się zro­bisz taki ocię­ża­ły, to nie bę­dziesz mógł ści­gać prze­stęp­ców.

      – Mogę, mogę. Bądź spo­koj­ny. Co cię spro­wa­dza do Kra­ko­wa?

      – Jadę z żoną do Za­ko­pa­ne­go. Za­trzy­ma­li­śmy się tu­taj na je­den dzień.

      – Gdzie bę­dziesz miesz­kał w Za­ko­pa­nem? W „Ha­la­mie”?

      – Nie­ste­ty w „ZA­iKS-ie” już nie do­sta­łem po­koju. Za póź­no zło­ży­łem po­da­nie. Mam po­kój tam nie­da­le­ko. Do „Ha­la­my” będę cho­dził tyl­ko na obia­dy.

      – To w ra­zie cze­go moż­na do cie­bie dzwo­nić do „Ha­la­my” w po­rze obia­do­wej?

      – Oczy­wi­ście. Albo do „Ha­la­my” albo do „Ma­gno­lii” do mo­jej żony.

      – To nie bę­dziesz miesz­kał ra­zem z żoną? – zdzi­wił się Na­rzyc­ki.

      – Nie. Uwa­żasz, że to kiep­ski po­mysł?

      – Wprost prze­ciw­nie. Uwa­żam, że umiesz się ge­nial­nie urzą­dzać. Nie­ste­ty, z moją żoną taki nu­mer by nie prze­szedł.

      – Wi­docz­nie masz fa­tal­ną opi­nię.

      Ro­ze­śmie­li­śmy się. Na­rzyc­ki wal­nął mnie w ple­cy, aż mi w płu­cach za­gra­ło.

      – Co ty dzi­siaj ro­bisz? – spy­tał. – Za­ję­ty je­steś?

      – Wła­ści­wie nie. Żona cały dzień spę­dza na ło­nie swo­jej ro­dzi­ny, a ja tak się włó­czę po Kra­ko­wie.

      – Coś ci za­pro­po­nu­ję – po­wie­dział Na­rzyc­ki i zno­wu wal­nął mnie w ple­cy. – Jak­byś się za­pa­try­wał na to, że­by­śmy ra­zem zje­dli obiad?

      – Zna­ko­mi­ty po­mysł. Wprost z ust mi to wy­ją­łeś. Za-pra­szam cię do Wie­rzyn­ka.

      – To ja cię za­pra­szam.

      Ro­ze­śmia­łem się.

      – Daj spo­kój. Po­tem bę­dzie­my się kłó­cić, kto kogo za­pra­sza. Więc o któ­rej?

      Na­rzyc­ki spoj­rzał na ze­ga­rek.

      – Te­raz mam jesz­cze tro­chę ro­bo­ty... Wpad­nij do mnie przed trze­cią. Do­brze? – Uści­snął mi po­tęż­nie dłoń na po­że­gna­nie i do­dał. – Nie masz po­ję­cia, jak się cie­szę, że cię wi­dzę. To świet­nie, że za­trzy­ma­łeś się w Kra­ko­wie.

      Czu­łem się tro­chę zmę­czo­ny. W po­cią­gu za­wsze bar­dzo źle śpię. Zre­zy­gno­wa­łem ze spa­ce­ru, po­sze­dłem do ho­te­lu i ucią­łem so­bie fan­ta­stycz­ną drzem­kę. Obu­dzi­łem się o wpół do trze­ciej. Nie było mowy, że­bym mógł zdą­żyć do ko­men­dy. Za­dzwo­ni­łem więc i przy­zna­łem się Hen­ry­ko­wi, że za­spa­łem. Umó­wi­li­śmy się u Wie­rzyn­ka.

      Kie­dy po­ja­wi­łem się w tej hi­sto­rycz­nej re­stau­ra­cji, Na­rzyc­ki cze­kał już na mnie. Za­jął naj­lep­szy sto­lik, prze­zna­czo­ny dla spe­cjal­nych go­ści. W nie­wiel­kiej od­le­gło­ści sta­ło dwóch kel­ne­rów, cze­ka­ją­cych na każ­de ski­nie­nie. Od razu spo­strze­głem, że pan ma­jor cie­szy się tu ogrom­nym sza­cun­kiem. Nie omiesz­ka­łem mu te­go po­wie­dzieć. Uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem.

      – Tak, zna­ją mnie tu i chy­ba ce­nią wraż­li­wość mego pod­nie­bie­nia. Nie­wie­lu jest w dzi­siej­szych cza­sach lu­dzi, któ­rzy umie­ją do­brze zjeść i do je­dze­nia do­brać od­po­wied­nie na­pit­ki. Wie­dza ga­stro­no­micz­na upa­da w na­szym kra­ju. Lu­dzie są zbyt za­go­nie­ni, żeby się za­sta­na­wia­li nad tym, co je­dzą.

      Za­mó­wi­li­śmy obiad i jesz­cze przez pe­wien czas roz­ma­wia­li­śmy o za­le­tach sta­ro­pol­skiej kuch­ni. Lu­bię przed je­dze­niem mó­wić na tema­ty ku­li­nar­ne. To zna­ko­mi­cie po­bu­dza ape­tyt.

      Po paru kie­lisz­kach zna­ko­mi­tej żyt­niów­ki za­czę­li­śmy wspo­mi­nać daw­ne cza­sy. Co chwi­la pa­da­ło tra­dy­cyj­ne py­ta­nie: „A pa­mię­tasz?” „Pa­mię­tasz tę roz­ró­bę w czter­dzie­stym pierw­szym?” „Nie, nie, to było na wio­snę czter­dzie­ste­go dru­gie­go”. „Ale skąd, to na pew­no był czter­dzie­sty pierw­szy rok. Jesz­cze prze­cież wte­dy Ka­zik żył...”

      Mie­li­śmy co wspo­mi­nać. Obaj z Hen­ry­kiem by­li­śmy w par­ty­zant­ce. Po­rząd­nie da­li­śmy się Niem­com we zna­ki, ale i na­szych dużo zgi­nę­ło. Prze­ży­ło się cięż­kie chwi­le. Na­rzyc­ki był wte­dy smu­kłym, zgrab­nym mło­dzień­cem. Za­wsze pe­łen fan­ta­zji, za­wsze we­so­ły, opty­mi­stycz­nie na­stro­jony, do­da­ją­cy ko­le­gom otu­chy.

      Do po­lę­dwi­cy za­mó­wił czer­wo­ne wino i po­wie­dział:

      – A wiesz, że nie­daw­no roz­ma­wia­li­śmy o to­bie z Dow-na­rem?

      – Co ty mó­wisz? Ste­fan był w Kra­ko­wie?

      – Tak. Ja­kieś trzy, czte­ry dni temu. Wpadł na parę go­dzin. Miał tu coś u nas do za­ła­twie­nia. Strasz­nie cię chwa­lił.

      – Nie może być.

      – Sło­wo daję. Po­wie­dział, że je­steś wy­jąt­ko­wo przy­zwo­ity fa­cet.

      – Spo­ro trze­ba było cza­su, żeby do­szedł do ta­kie­go wnio­sku – ro­ze­śmia­łem się. – Ale le­piej póź­no, niż wca­le. No to trze­ba to ob­lać – do­da­łem się­ga­jąc po kie­li­szek.

      Po­tem wy­pi­li­śmy kawę i po ma­łym ko­niacz­ku. Chcia­łem za­pła­cić ra­chu­nek, ale Hen­ryk obu­rzył się nie na żar­ty.

      – Cóż ty so­bie wy­obra­żasz? – po­wie­dział ener­gicz­nie, marsz­cząc swe krza­cza­ste brwi. – Ja cię za­pra­szam na obiad, a ty chcesz pła­cić. Wy­klu­czo­ne. Jak ja przy­ja­dę do War­sza­wy, to wte­dy ty za­pła­cisz ra­chu­nek w Grand Ho­te­lu albo w Bri­sto­lu. Nie wy­mi­gasz się. Bądź spo­koj­ny.

      Wie­czór był po­god­ny. Obaj mie­li­śmy ocho­tę przejść się tro­chę. Po­szli­śmy wiec na Plan­ty. Ga­wę­dzi­li­śmy o tym i o owym. Hen­ryk opo­wie­dział mi o swo­jej ro­dzi­nie i spy­tał, czy za­do­wo­lo­ny je­stem z no­wej żony. Od­par­łem, że nie na­rze­kam.

      – Ład­na bab­ka. Bar­dzo efek­tow­na. Tyl­ko tro­chę dla cie­bie za mło­da.

      Uśmiech­ną­łem