Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652925
Скачать книгу
się z Hen­ry­kiem, że za­dzwo­nię do nie­go ju­tro rano do Kra­ko­wa i że usta­li­my plan dzia­ła­nia. W tym ca­łym za­mę­cie za­po­mnia­łem za­te­le­fo­no­wać do Bo­że­ny.

      Nie za­sta­łem jej w ,,Ma­gno­lii”, kie­row­nicz­ka naj­wi­docz­niej na mnie cze­ka­ła, bo po­sły­szaw­szy kro­ki na scho­dach wyj­rza­ła ze swo­je­go po­koju.

      – Żona pro­si­ła, żeby panu od­dać list – po­wie­dzia­ła jak­by tro­chę zmie­sza­na i po­da­ła mi nie­bie­ska ko­per­tę.

      Na kart­ce wy­rwa­nej z ze­szy­tu kil­ka słów: „Nie ro­zu­miem, co się z tobą dzie­je? Mo­głeś mnie cho­ciaż za­wia­do­mić. Po­szłam z Edziem do „Wa­try” tro­chę po­tań­czyć. Może byś przy­szedł, je­że­li oczy­wi­ście nie masz cie­kaw­szych pla­nów”.

      – Idiot­ka – mruk­ną­łem, za­my­ka­jąc drzwi „Ma­gno­lii”. – Pew­nie jej się zda­je, że po­szed­łem na ja­kąś rand­kę.

      Sta­łem nie­zde­cy­do­wa­ny. Śnieg pa­dał bez prze­rwy. Nie­ba­wem mój ko­żuch po­krył się zim­ną, wil­got­ną bie­lą. Nie wie­dzia­łem co ro­bić. Nie chcia­ło mi się iść do „Wa­try”, ale z dru­giej stro­ny... Mia­łem ocho­tę po­znać wresz­cie owe­go le­gen­dar­ne­go Edzia, a poza tym nie lu­bię od­gry­wać roli ob­ra­żo­ne­go męża. Po­sta­no­wi­łem pójść.

      Szyb­ko po­bie­głem do domu, prze­bra­łem się i po upły­wie trzech kwa­dran­sów za­trzy­ma­łem się na rogu Wit­kie­wi­cza.

      Sie­dzie­li przy ma­leń­kim sto­licz­ku nie­da­le­ko drzwi pro­wa­dzą­cych do kuch­ni. Gdy wszed­łem na salę, roz­ma­wia­li we­so­ło. Bo­że­na za­śmie­wała się. Or­kie­stra gra­ła ogni­ste­go czar­da­sza.

      Spo­strze­gła mnie i ze­rwa­ła się ze swe­go miej­sca.

      – Zyg­munt! – wy­krzyk­nę­ła ra­do­śnie. – Świet­nie, że przy­sze­dłeś. Chodź, chodź. Po­znaj­cie się.

      Mó­wi­ła za gło­śno, z nie­co sztucz­ną swo­bo­dą. Wy­czu­łem, że była spe­szo­na.

      Edzio, wy­so­ki, po­staw­ny, no­sił baki á la ksią­żę Jó­zef Po­nia­tow­ski i na pierw­szy rzut oka moż­na się było zo­rien­to­wać, że jest dum­ny ze swo­jej uro­dy. „Gi­go­lak” po­my­śla­łem. „Co Bo­żena wi­dzi w tym dur­niu”? Uśmiech­ną­łem się uprzej­mie i moc­no uści­sną­łem sze­ro­ką, mu­sku­lar­ną dłoń.

      – Pan się nie gnie­wa, że po­rwa­łem Bo­żen­kę, praw­da? – po­wie­dział wpa­tru­jąc się we mnie na­tar­czy­wie.

      – Ale skąd­że zno­wu – od­par­łem lek­ko. – To bar­dzo miło z pana stro­ny, że do­trzy­mu­je pan mo­jej żo­nie to­wa­rzy­stwa.

      Ką­tem oka po­chwy­ci­łem spoj­rze­nie Bo­że­ny. Nie była pew­na, czy mó­wię po­waż­nie, czy żar­tu­ję.

      Edzio moje sło­wa wziął oczy­wi­ście za do­brą mo­ne­tę. Ski­nął na kel­ne­ra i ka­zał przy­nieść dla mnie na­kry­cie.

      – Może coś zjesz? – za­pro­po­no­wa­ła Bo­że­na. Praw­dę mó­wiąc by­łem głod­ny, bo nie ja­dłem ko­la­cji. Zgo­dzi­łem się na por­cję po­lę­dwi­cy po an­giel­sku. Edzio, naj­wi­docz­niej za­chwy­co­ny tym, że ak­cja roz­wi­ja się bez więk­szych wstrzą­sów, na­lał mi spo­ry kie­li­szek ja­rzę­bia­ku.

      – Aby nam się... – po­wie­dział we­so­ło.

      Or­kie­stra gra­ła tan­go. Bo­że­na do­tknę­ła mo­jej ręki.

      – Może za­tań­czy­my?

      – Wiesz prze­cież, że mnie noga boli – burk­ną­łem nie­cier­pli­wie. – Idź­cie tań­czyć, idź­cie. Ja tym­cza­sem tro­chę się po­si­lę.

      Po­szli. Zja­dłem po­lę­dwi­cę, wy­pi­łem jesz­cze je­den ja­rzę­biak i sie­dzia­łem na­dę­ty. Nie podo­bało mi się to wszyst­ko. Od daw­na prze­cież wie­dzia­łem, że ko­bie­ty prze­pa­da­ją za ta­ki­mi przy­stoj­ny­mi cym­ba­ła­mi, ale nie są­dzi­łem, żeby Bo­żena... „A może to za­zdrość” my­śla­łem co­raz bar­dziej roz­draż­nio­ny. „Fa­cet co naj­mniej pięt­na­ście lat ode mnie młod­szy, wy­so­ki, efek­tow­ny, świet­ny nar­ciarz...” Że­niąc się z Bo­że­ną wie­dzia­łem, że przyj­dzie wresz­cie taki mo­ment, że za­cznie oglą­dać się za młod­szy­mi. To jed­nak zu­peł­nie co in­ne­go teo­re­tycz­nie zda­wać so­bie z cze­goś spra­wę, a co in­ne­go sta­nąć wo­bec tego fak­tu oko w oko. Czu­łem, że nie lu­bię Edzia i że chy­ba ni­g­dy go nie po­lu­bię. Ma­chi­nal­nie na­la­łem so­bie trze­ci kie­li­szek ja­rzę­bia­ku.

      Wró­ci­li. Bo­że­na była pro­mien­na, roz­grza­na tań­cem.

      – No i jak tam tan­go? – spy­ta­łem po­god­nie.

      – Zna­ko­mi­cie. Nie masz po­ję­cia, jak on świet­nie pro­wa­dzi.

      – Nie prze­sa­dzaj – po­wie­dział za­że­no­wa­ny Edzio. – Tań­czę bar­dzo sła­bo. Ni­g­dzie te­raz nie cho­dzę. Wy­sze­dłem z wpra­wy.

      – Nie wierz mu – za­pro­te­sto­wa­ła ener­gicz­nie Bo­że­na. – Edzio jest zna­ko­mi­tym tan­ce­rzem. Ko­niecz­nie mu­sisz się od nie­go na­uczyć tego kro­ku w tan­gu. Wiesz o czym mó­wię? Cho­dzi mi o ten syn­ko­po­wy rytm.

      – Chęt­nie we­zmę u pana kil­ka lek­cji tań­ca – po­wie­dzia­łem pa­trząc po­waż­nie na Edzia.

      Mach­nął ręką.

      – E tam... Pro­szę nie brać na se­rio tego, co ona mówi. Na­bi­ja się ze mnie. Chce do­ku­czyć i panu, i mnie. Ko­bie­ty już są ta­kie.

      Ro­bi­łem wszyst­ko, co mo­głem, żeby pod­trzy­mać do­bry na­strój, ale roz­mo­wa wy­raź­nie się nie kle­iła. Za­tań­czy­li jesz­cze parę razy, ja wy­pi­łem jesz­cze parę ja­rzę­bia­ków i wresz­cie Bo­żena po­wie­dzia­ła, że ma do­syć i że chce iść do domu. Nikt nie za­pro­te­sto­wał.

      Przed „Wa­trą” Edzio po­że­gnał się. Miesz­kał gdzieś u pod­nó­ża Gu­ba­łów­ki.

      Wol­no szli­śmy w kie­run­ku „Ma­gno­lii”. Pierw­sza prze­rwa­ła mil­cze­nie Bo­że­na.

      – No i jak ci się spodo­bał Edzio? – spy­ta­ła.

      Wie­dzia­łem, że nie wol­no mi go kry­ty­ko­wać.

      – Bar­dzo sym­pa­tycz­ny – od­par­łem, usi­łu­jąc na­dać swym sło­wom prze­ko­ny­wa­ją­ce brzmie­nie. – Nie­zwy­kle miły. Taki bez­po­śred­ni.

      Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi

      – Idio­ta.

      – Zda­wa­ło mi się, że… – pró­bo­wa­łem opo­no­wać.

      – Daj spo­kój – prze­rwa­ła mi. – Do­brze jeź­dzi na nar­tach, to praw­da, do­sko­na­le tań­czy, tak­że