Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652925
Скачать книгу

      – Nic nie są­dzę. Do tej pory ni­cze­go jesz­cze się od pana nie do­wie­dzia­łem. Dla­cze­go ktoś miał po­rwać pań­ską żonę? Dla oku­pu? Chy­ba to mało praw­do­po­dob­ne.

      – Annę po­rwa­li dla­te­go, żeby mnie trzy­mać w sza­chu. Ro­zu­mie pan? Że­bym nie mógł nic zro­bić.

      – A może by mi pan jed­nak tro­chę to wszyst­ko do­kład­niej opo­wie­dział – za­pro­po­no­wa­łem.

      – Je­że­li mi pan nie przy­rzek­nie, że pan nie pój­dzie z tym na mi­li­cję, to nic nie po­wiem.

      – W ta­kim ra­zie ja panu nic nie mogę po­móc.

      Uśmiech­nął się smut­nie.

      – Tak... Przy­pusz­cza­łem, że to wszyst­ko na nic. No cóż... czło­wiek chce się ra­to­wać. W ta­kiej sy­tu­acji przy­cho­dzą do gło­wy naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne po­my­sły.

      – Na­praw­dę szcze­rze chciał­bym panu dopo­móc – po­wie­dzia­łem z prze­ko­na­niem – ale zu­peł­nie nie wiem jak to zro­bić. Ab­so­lut­nie nic nie wiem o tej spra­wie. Pan nic nie chce mi po­wie­dzieć.

      Po­ki­wał gło­wą.

      – Ro­zu­miem. Ma pan ra­cję. Oczy­wi­ście. To bar­dzo głu­pie z mo­jej stro­ny. Nie wiem dla­cze­go wy­obra­zi­łem so­bie, że właś­nie pan po­tra­fił­by mi po­móc, po­ra­dzić... Ale to nie ma sen­su. Pan prze­cież nie jest cza­ro­dzie­jem. Nie może pan wie­dzieć...

      – Dla­cze­go pan mnie nie chce wta­jem­ni­czyć w tę spra­wę? Za­pew­niam pana, że będę bar­dzo ostroż­ny i że nie przed­się­we­zmę ni­cze­go bez na­ra­dze­nia się z pa­nem. Nie je­stem już mło­dzi­kiem. Po­sia­dam duże do­świad­cze­nie, nie­jed­no w ży­ciu wi­dzia­łem. Może pan być pe­wien, że nie po­stą­pię lek­ko­myśl­nie.

      – Boję się, boję się o Annę. Nie mogę. Bar­dzo chciał­bym wszyst­ko panu po­wie­dzieć, ale nie mogę.

      Wóz zwol­nił. Mój to­wa­rzysz na­ci­snął ha­mu­lec. Na­wet nie za­uwa­ży­łem kie­dy za­je­cha­li­śmy przed dom, w któ­rym miesz­ka moja te­ścio­wa.

      – Zda­je się, że pan po­dał ten ad­res – po­wie­dział, zwra­ca­jąc ku mnie smut­ną, nie­spo­koj­ną twarz. – Dzię­ku­ję, bar­dzo dzię­ku­ję, że pan jed­nak przy­szedł i po­świę­cił mi tyle cza­su.

      Uśmiech­ną­łem się nie­wy­raź­nie. – Ża­łu­ję, że nie mogę panu po­móc. Gdy­by pan się zde­cy­do­wał po­wie­dzieć mi o co cho­dzi, pro­szę do mnie zno­wu na­pi­sać albo za­te­le­fo­no­wać. Może pan tak­że przyjść do mnie. Bar­dzo pro­szę.

      – Dzię­ku­ję.

      Po­że­gnał mnie ru­chem ręki. – Do wi­dze­nia.

      Sta­łem w top­nie­ją­cym śnie­gu i pa­trzy­łem za od­jeż­dża­ją­cą „War­sza­wą”. Nie by­łem pe­wien czy na­praw­dę nie mo­głem cze­goś zro­bić dla tego czło­wie­ka, ale zu­peł­nie nie wie­dzia­łem w jaki spo­sób. Wol­no za­czą­łem iść w kie­run­ku czer­wo­ne­go domu.

      Bo­że­na była za­chwy­co­na. – Jak to do­brze, że przy­sze­dłeś. Chcia­łam na­wet do cie­bie te­le­fo­no­wać, że­byś po mnie przy­je­chał, ale ba­łam się, że ci prze­szko­dzę w pra­cy. Je­steś nie­zwy­kle do­myśl­ny, ko­cha­nie. Co ty masz taką skwa­szo­ną minę? Sta­ło się coś?

      – Nie, nie, nic się nie sta­ło – od­po­wie­dzia­łem po­spiesz­nie. – Jak się mie­wa mama?

      – Nie naj­go­rzej.

      Oka­za­ło się, że rze­czy­wi­ście ma­muń­cia cie­szy się zna­ko­mi­tym zdro­wiem i że cała ta cho­ro­ba była zwy­kłą mi­sty­fi­ka­cją. Cho­dzi­ło o to, żeby ścią­gnąć Bo­że­nę na Bie­la­ny i po­ka­zać jej ciu­chy przy­wie­zio­ne z wy­ciecz­ki za­gra­nicz­nej.

      Rzu­ci­ła mi się na szy­ję i wy­ca­ło­wa­ła z zapa­łem.

      – Jak się masz, ko­cha­ny. Strasz­nie się cie­szę, że mnie od­wie­dzi­łeś. Tak rzad­ko cię u sie­bie wi­du­ję. Za­cze­kaj, za­raz zro­bię do­brej her­bat­ki.

      – Nie, nie, bar­dzo dzię­ku­ję – pró­bo­wa­łem się wy­krę­cić, prze­czu­wa­jąc, że her­bat­ka nie bę­dzie zbyt do­bra. – Nie­daw­no pi­łem, w domu.

      – To nic nie szko­dzi. Na­pi­jesz się i u mnie. Do­sta­niesz tak­że ka­wa­łek cia­sta. Sama pie­kłam w pro­di­żu.

      Ener­gicz­nie po­trzą­sną­łem gło­wą. – Za cia­sto sta­now­czo dzię­ku­ję. Prze­cież wiesz, że się od­chu­dzam.

      – A ja zre­zy­gno­wa­łam z od­chu­dza­nia się – po­wie­dzia­ła za­lot­nie. – I zo­bacz jaką mam świet­ną fi­gu­rę. I cera ostat­nio bar­dzo mi się po­pra­wi­ła. Nie masz po­ję­cia ja­kie mia­łam po­wo­dze­nie w Bu­ka­resz­cie. Ru­mu­ni za mną po pro­stu sza­le­li. Był na­wet je­den taki, któ­ry ko­nie­cznie chciał się ze mną że­nić.

      – Na mi­łość bo­ską, mamo, nie zrób ja­kie­goś głup­stwa! – wy­krzyk­nę­ła Bo­że­na.

      – Nie bój się. Nie wyj­dę za Ru­mu­na. Nie lu­bię ta­kich drob­nych męż­czyzn. Mam tu­taj w War­sza­wie no­we­go ado-ra­to­ra. Nie jest wy­klu­czo­ne, że bę­dziesz mia­ła nie­dłu­go no­we­go ta­tu­sia.

      – Mamo! – W gło­sie Bo­że­ny za­drga­ła nuta szcze­re­go prze­ra­że­nia.

      – A cóż ty so­bie wy­obra­żasz, że ja już nie mogę się po­do­bać męż­czy­znom, że nie mogę zna­leźć męża?

      – Ależ mamo... ra­zem z moim tatą mia­łaś już czte­rech mę­żów.

      – No to co z tego? Mogę mieć jesz­cze dwóch albo trzech. Ilość mę­żów nie jest okre­ślo­na żad­ną usta­wą. Moż­na mieć tylu ilu się chce. Praw­da, Zyg­mu­siu?

      Uba­wi­ła mnie ta sce­na ro­dzin­na. Na chwi­lę za­po­mnia­łem o ta­jem­ni­czym nie­zna­jo­mym z tak­sów­ki. Mu­szę przy­znać, że te­ścio­wa nie­by­wa­le mi im­po­nu­je swo­ją siłą wi­tal­ną. Wy­glą­da rze­czy­wi­ście świet­nie i na­praw­dę może jesz­cze li­czyć na po­wo­dze­nie u męż­czyzn. Ni­g­dy nie wi­dzia­łem żeby ko­bie­ta w tym wie­ku...

      – Bła­gam cię, mamo, nie wy­chodź za mąż – pro­si­ła Bo­że­na. – Zno­wu na­ro­bisz so­bie ja­kichś przy­kro­ści, kło­po­tów...

      – Za­wsze czło­wiek w ży­ciu ma ja­kieś kło­poty – po­wie­dzia­ła sen­ten­cjo­nal­nie te­ścio­wa i po­szła do kuch­ni szy­ko­wać po­czę­stu­nek.

      Zo­sta­li­śmy sami. Ści­szy­łem ra­dio, któ­re bar­dzo prze­szka­dza­ło w roz­mo­wie i za­głę­bi­łem się w wy­god­nym sta­ro­świec­kim fo­te­lu. Jak­żeż miło wy­do­stać się cho­ciaż na krót­ko poza ob­ręb no­wo­cze­sne­go ume­blo­wa­nia.