Luke ujął Nassara za podbródek i uniósł jego głowę. Mężczyzna zgrzytał zębami, był czerwony na twarzy i z trudem łapał powietrze. Tylko jego wzrok był ostry.
– To był tylko mały palec – powiedział Luke. – Następny jest kciuk. Kciuki bolą o wiele bardziej niż małe palce. Kciuki są też ważniejsze.
– Bydlaki. Nic wam nie powiem.
Luke spojrzał na Eda. Miał kamienną twarz. Wzruszył ramionami i złamał kciuk. Tym razem chrupnięcie było głośniejsze.
Luke wstał i pozwolił mężczyźnie przez chwilę się wydzierać. Jego wrzaski rozsadzały bębenki. Słyszał, jak dźwięk odbija się echem po całym apartamencie, niczym w horrorze. Może powinni poszukać ręcznika w kuchni i użyć go jako knebla.
Rozejrzał się po pokoju. Nie lubił takich rzeczy. To były tortury, wiedział o tym. Tyle że palce mężczyzny się zagoją. Jeśli brudna bomba wybuchnie w metrze, wiele osób zginie. Ci, którzy przeżyją, zachorują. Nikogo nie będzie można wyleczyć. Mając do wyboru te dwie opcje, palce mężczyzny i martwych ludzi w metrze, łatwo było podjąć decyzję.
Nassar płakał. Jasna wydzielina płynęła z jednego z jego nozdrzy. Oddychał jak szaleniec. Brzmiało to jak uch-uch-uch-uch.
– Spójrz na mnie – powiedział Luke.
Mężczyzna zrobił, co mu kazano. Jego wzrok już nie był srogi.
– Widzę, że kciuk przykuł twoją uwagę, więc jako następny wybierzemy lewy kciuk. Później zajmiemy się zębami. Ed?
Ed przeszedł na lewą stronę mężczyzny.
– Kahlil Gibran – wysapał Nassar.
– Co? Nie słyszałem.
– Kahlil podkreślnik Gibran. To jest hasło.
– Tak jak ten autor? – zapytał Luke.
– Tak.
– „Cóż to znaczy pracować z miłością?” – Ed zacytował Gibrana.
Luke się uśmiechnął. – „To odzież tkać nicią z własnego serca wysnutą, jakby umiłowanemu miała za szatę posłużyć”. Mam taki napis na ścianie w kuchni. Lubię takie rzeczy. Domyślam się, że jesteśmy trojgiem niepoprawnych romantyków.
Luke podszedł do komputera i przesunął palcem po touchpadzie. Wyświetlił się komunikat z prośbą o podanie hasła. Wpisał wyrazy.
Kahlil_Gibran
Pojawił się pulpit. Na tapecie były przykryte śniegiem góry na tle żółtozielonych łąk.
– Wygląda na to, że mamy już wszystko, co trzeba. Dzięki, Ali.
Luke wyciągnął z kieszeni na udzie swoich cargo spodni zewnętrzny dysk twardy, który dostał od Swanna. Podłączył go do portu USB. Dysk zewnętrzny miał olbrzymią pojemność. Cała zawartość komputera dyplomaty powinna bez problemu się na nim zmieścić. Później będą się martwić o złamanie szyfrów.
Zaczął kopiować pliki. Na ekranie wyświetlił się pusty poziomy pasek, który po chwili zaczął wypełniać się od lewej zielonym kolorem. Trzy procent, cztery procent, pięć procent. Pod paskiem szalała burza nazw plików, wyświetlających się i znikających w miarę jak kolejne pliki były kopiowane na docelowy dysk.
Osiem procent. Dziewięć procent.
Za drzwiami głównego pokoju dało się słyszeć nagłe poruszenie. Drzwi otworzyły się z hukiem. Policja! – ktoś krzyknął. – Rzuć broń! Na ziemię!
Przemieszczali się przez apartament, wywracając wszystko i kąpiąc w drzwi. Brzmiało to, jakby było ich mnóstwo. Wpadną tu lada chwila.
– Policja! Na ziemię! Na ziemię! Padnij!
Luke zerknął na poziomy pasek. Wyglądał, jakby utknął na dwunastu procentach.
Nassar gapił się na Luke'a. Miał zapuchnięte powieki i łzawił. Trzęsły mu się usta. Był czerwony na twarzy, ale jego prawie nagie ciało było zlane potem. Ani trochę nie wyglądał na mściwego czy triumfującego.
Rozdział 13
7:05 rano
Baltimore, Maryland – południowa część tunelu Fort McHenry
Eldrick Thomas obudził się ze snu.
We śnie był w małej chatce wysoko w górach. Powietrze było czyste i zimne. Wiedział, że śni, ponieważ nigdy wcześniej nie był w takiej chatce. Wewnątrz, w kamiennym kominku, palił się ogień. Od ognia biło ciepło, więc trzymał dłonie nad płomieniami. Z pokoju obok dochodził głos jego babci. Śpiewała starą kościelną pieśń. Miała piękny głos.
Otworzył oczy na światło dzienne.
Wszystko go bolało. Dotknął swojej klatki piersiowej. Była lepka od krwi, ale postrzały go nie zabiły. Był chory na chorobę popromienną. Pamiętał o tym. Rozejrzał się dookoła. Leżał w błocie, otoczony przez gęste krzewy. Po jego lewej znajdowało się mnóstwo wody, rzeka albo jakaś przystań. Gdzieś niedaleko było słychać szum autostrady.
Ezatullah go gonił. Tylko że to było… dawno temu. Już na pewno stąd poszedł.
– No dalej, człowieku – wychrypiał. – Musisz się ruszyć.
Byłoby łatwo po prostu tu zostać. Jednak jeśli tak zrobi, umrze. Nie chciał umrzeć. Już nie chciał być dżihadystą. Chciał po prostu żyć. Nawet jeśli miał spędzić resztę życia w więzieniu, nie byłoby źle. Więzienie było w porządku. Nie było tak złe, jak twierdzą ludzie.
Spróbował wstać, ale nie czuł nóg. Kompletny brak czucia. Przekręcił się na brzuch. Ból przeszył jego ciało niczym impuls elektryczny. Oddalił się w ciemną głębię. Czas mijał. Po chwili wrócił. Nadal tu był.
Zaczął się czołgać, chwytając rękoma za brud i błoto i w ten sposób się przesuwając. Podciągnął się na wzgórze. Na to samo wzgórze, z którego spadł zeszłej nocy. Na wzgórze, które prawdopodobnie uratowało mu życie. Płakał z bólu, ale się nie zatrzymywał. Miał gdzieś ból, chciał tylko wspiąć się na wzgórze.
Minęło dużo czasu. Leżał twarzą w błocie. Krzewy były tutaj nieco mnie gęste. Rozejrzał się. Był teraz nad rzeką. Dziura w płocie była dokładnie naprzeciw niego. Poczołgał się w jej stronę.
Zaklinował się w płocie, kiedy się przez niego przeciskał. Krzyknął z bólu.
Niedaleko dwóch starych czarnych mężczyzn siedziało na białych wiadrach. Eldrick widział ich wyjątkowo wyraźnie. Jeszcze nigdy nie widział nikogo tak dokładnie. Mieli wędki, pudła wędkarskie i wielkie białe wiadro. Obok stała duża niebieska chłodziarka na kółkach. Były też białe papierowe torby i styropianowe tacki śniadaniowe z McDonalda. Za nimi stał stary zardzewiały Oldsmobile.
Żyli w raju.
„Boże, proszę, pozwól mi być nimi”.
Kiedy krzyknął, mężczyźni podbiegli do niego.
– Nie dotykajcie mnie! – krzyknął. – Jestem skażony.
Rozdział 14
7:09 rano
Biały Dom – Waszyngton, DC
Thomas Hayes, prezydent Stanów Zjednoczonych, stał w luźnych spodniach i koszuli sportowej przy kuchennym blacie w kuchni rodzinnej w Białym Domu. Zdejmował skórkę z banana i czekał, aż zaparzy się kawa. Kiedy był sam, wolał przyjść tu po