Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Star Force
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-03-1
Скачать книгу
2

      – Kolejny dzień w raju z kapitanem Codym „Odkrywcą” Riggsem – powiedziała z ironią Adrienne, po czym przesunęła się na moją stronę łóżka i pocałowała mnie. Potem westchnęła i zapytała: – Jak długo zamierzamy czekać na Marvina?

      Splotłem dłonie pod głową i odpowiedziałem żartobliwym tonem:

      – Jeszcze się zastanowię, panno Turnbull. Dziś po raz pierwszy nie zerwałem się bladym świtem na poszukiwania. Minął prawie tydzień i podekscytowanie zaczyna mijać. Ludzie robią się opryskliwi i mają żal do Marvina. Nie możemy czekać wiecznie.

      – Chętnie bym stąd odleciała – powiedziała, nachylając się bliżej.

      – Na pewno? – zapytałem i przeczesałem jej długie, złociste włosy, wpatrzony w lazurowe oczy. – Bez Marvina będziemy błądzić po omacku. I znowu wpakujemy się w kłopoty. Będzie trzeba zabijać, ktoś może umrzeć.

      Adrienne wzdrygnęła się.

      – Nikt z nas tego nie lubi… No, chyba że marines. A ty po prostu uwielbiasz stawać oko w oko ze wszechświatem i wygrywać. – Zdjęła sobie z głowy moją dłoń i ścisnęła ją mocno. – Przegraną znosisz znacznie gorzej.

      – Nigdy nie przywyknę do porażek. Ale je udźwig­nę, jeśli o to się martwisz.

      Pokręciła głową. Kaskada włosów spłynęła mi na twarz, gdy z uśmiechem przetoczyła się i przygniotła mnie swoim nagim ciałem.

      – A mnie udźwigniesz?

      Zaczęliśmy się kochać i było fantastycznie, jak zawsze. Plusami tkwienia nieruchomo na względnie bezpiecznej planecie była spora ilość wolnego czasu oraz poczucie braku zagrożeń. Poza tym obniżona grawitacja uprzyjemniała pewne sprawy.

      Kochanie się z Adrienne miało jedną ciemną stronę. Przez większość czasu pamiętałem, z kim mam do czynienia, ale czasami oczyma duszy widziałem twarz jej nieżyjącej siostry, Olivii.

      Na szczęście tego dnia nic takiego się nie stało.

      Rozmawialiśmy później przy śniadaniu.

      – Za niecały tydzień skończymy naprawiać Nieustraszonego – powiedziała Adrienne. – Później pozostanie nam tylko czekać.

      – Świetna robota, kochanie – pochwaliłem ją. – Pójdę na krótką inspekcję.

      Przewróciła oczami.

      – Że też ci się chce. Wszystko gładko funkcjonuje, ludzie wiedzą, co mają robić. Zrób sobie przerwę.

      – Właśnie w takich momentach wszystko się sypie: kiedy szef zaczyna się obijać. Zresztą lepiej, żeby wiedzieli, że mam na nich oko.

      Wzruszyła ramionami i przeciągnęła się jak kocica.

      – Na pewno nie masz ochoty zostać ze mną jeszcze godzinkę?

      Niespiesznie odrzuciła włosy do tyłu i rzuciła mi sugestywne spojrzenie.

      – Bardzo bym chciał, ale obowiązki wzywają.

      Dokończyłem kawę, pocałowałem mocno Adrienne i poszedłem ocenić postępy prac.

      Upłynęły trzy miesiące, odkąd Nieustraszony wylądował na powierzchni Orna-6 w pobliżu miasta złotych sześcianów, które nazwaliśmy Kwadratem. Marvin próbował zrozumieć to miejsce i, jeśli mu wierzyć, poczynił pewne postępy, choć nie potrafił tego przekonująco udowodnić. Wyciągał z okien różne rzeczy, ale nie zdobył żadnej technologii obcych, która pomogłaby nam wrócić do domu albo obronić się przed niebezpieczeństwami wszechświata. Co tydzień wysłuchiwałem jego sprawozdań i za każdym razem odchodziłem coraz bardziej poirytowany.

      Jedyna namacalna korzyść, jaką dał nam Kwadrat, to nowa wersja popularnej w Siłach Gwiezdnych gry w bilard. Urządziliśmy sobie salę bilardową, wznosząc tymczasową budowlę wewnątrz Kwadratu. Na pomysł wpadły Ryje, nie Marvin. Metaliczne ściany odbijały bilę bez strat prędkości, a tak się złożyło, że kilka pobliskich okien było ze sobą połączonych, co pozwalało na zagrywki niemożliwe do odtworzenia gdziekolwiek indziej. Wystarczyło zrobić prowizoryczny dach i zakryć część okien, żeby bila nie uciekała. Powstał nawet drużynowy wariant gry, będący hybrydą lacrosse i dwóch ogni.

      Potrzebowałem sali bilardowej, żeby moi ludzie mieli gdzie spuścić parę. Dzięki niej Ryje nie pozabijały się z nudów. Dbałem o to, żeby nie brakowało im roboty w oddalonej o półtora kilometra kopalni, gdzie wydobywali rudę, a potem przywozili ją specjalnie skonstruowanymi transporterami, ale nawet mimo podwójnych zmian starczało im sił, by sprawiać kłopoty. Kwon coraz częściej musiał ich przywoływać do porządku. Miałem świadomość, że jeśli wkrótce nie wystartujemy, zaczną się poważne problemy z dyscypliną. Pojawienie się potworów i poszukiwania Marvina zapewniły ludziom jedynie tymczasową odskocznię.

      Na szczęście znaleźliśmy spore ilości ziem rzadkich i rud metali promieniotwórczych, dzięki czemu mog­liśmy odbudować Nieustraszonego, dostosowując go do własnych potrzeb. Postawiłem na połączenie pancernika i lotniskowca dronów. Tak oto krążownik liniowy przerodził się w „lotniskowiec liniowy”.

      Przy podejmowaniu tej decyzji kierowałem się doświadczeniem. Kruchość fregat była dla mnie nauczką. Fabrykator potrafił wyprodukować sprzęt i sztuczne mózgi, ale nie ludzi. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę pilotów, tak więc mniejsze jednostki odpadały. Nowa strategia nasuwała się więc sama – ryzykować utratę maszyn, nie ludzi. W tym sensie sprzeciw Hansena wobec mojej starej strategii był uzasadniony, nawet jeśli pilot mylił się co do moich pobudek.

      Przez krótki czas rozważałem, czy nie pozwolić na wyklucie się kolejnych dzieci Hoona i nie wyszkolić ich na członków załogi – mogłem się założyć, że profesor zostawił sobie część jaj – ale młode Skorupiaki potrzebowałyby kilku lat na osiągnięcie dojrzałości, a poza tym wymagałoby to tylu modyfikacji okrętu, że całe przedsięwzięcie stałoby się nieopłacalne. Nie, tego ograniczenia nie dało się obejść w prosty sposób. Musieliśmy chronić życie członków załogi z chorob­liwą wręcz pieczołowitością. Każdy z nich był bezcenny.

      Właśnie dlatego w ścisłej współpracy ze swoimi najważniejszymi ludźmi – Hansenem, Adrienne, Sakurą, Kwonem i Bradleyem – skrzętnie zajmowałem się rekonfiguracją Nieustraszonego. Okręt nadal przypominał grubą płaszczkę, tyle że większą. Obecnie mógł się poszczycić czterema ciężkimi laserami i czterema emiterami wiązek antyprotonowych, a także dwoma tuzinami par uzbrojenia dodatkowego. Miał też dwukrotnie więcej niewielkich par emiterów obrony punktowej, które w razie potrzeby cofały się tak, że niemal muskały kadłub. Dzięki temu byliśmy w stanie obronić się przed próbami abordażu.

      Dzięki kombinacji uzbrojenia, dronów, cięższego pancerza i systemu wielowarstwowych, konfigurowalnych tarcz magnetycznych Nieustraszony był tak wytrzymały i wielozadaniowy, jak tylko mógł.

      Rzecz jasna, wszystko miało swoją cenę. Nowy Nieustraszony był bardziej ślamazarny niż kiedyś i jeszcze wolniejszy niż w pierwotnej wersji, zanim wessało nas przez pierścień do układu Pand. Poza tym, niezależnie od konfiguracji, zawsze brakowało mu energii. Choć zainstalowaliśmy cztery razy więcej generatorów i akumulatorów, Nieustraszony potrafił pochłonąć co najmniej dziesięciokrotnie więcej energii niż w swojej dawnej postaci krążownika liniowego, a gdy korzystaliśmy ze wszystkich systemów jednocześnie, żłopał paliwo jak amerykański muscle car z kochającym prędkość nastolatkiem za kierownicą.

      Pierwszym przystankiem na trasie obchodu był mostek. Dowódca grupy lotniczej, chorąży Bradley, był na służbie i nadzorował techników instalujących ostatnie z ulepszonych stanowisk kontrolerów. Dwóch