Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Star Force
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-03-1
Скачать книгу
dowódcę grupy lotniczej.

      – Tak, sir.

      – Dałoby radę ostrzelać te stwory parą dronów?

      – Nie, sir. Pamięta pan, co się stało ostatnim razem, kiedy podlecieliśmy nimi do Kwadratu? – Odbiło im. Jeden zaczął się miotać i koziołkować, aż zniknął za horyzontem, a drugi strzelał we wszystkich kierunkach, aż w końcu się rozbił. – Próbowaliśmy strzelać z daleka, ale coś zakłóca działanie systemów namierzania.

      – Do harmonogramu ćwiczeń trzeba chyba dodać ostrzał w trybie manualnym.

      – Bez obaw, sir – wtrącił się Kwon. – Poradzimy sobie sami.

      Nie wątpiłem w to, ale wolałbym załatwić sprawę na odległość.

      – Jeden stwór jest tuż za rogiem.

      Wyłoniliśmy się zza krawędzi jednego z niezliczonych sześcianów, trzymając w gotowości ciężkie emitery wiązek. Po raz pierwszy zobaczyliśmy intruza na własne oczy i natychmiast otworzyliśmy ogień. Lasery trafiły stworzenie w pancerz.

      Z bliska przypominało chrząszcza rohatyńca z podzielonym na segmenty cielskiem i podobną do rogu wypustką na łbie. Potwór podskoczył, czując palące wiązki, a potem odwrócił się w naszą stronę i wystrzelił. Tak, „wystrzelił” to chyba dobre słowo, bo z rurowatej wypustki buchnęło coś, co wzbiło tumany kurzu i obsypało nas gradem kamieni. Nie stanowiło to żadnego zagrożenia dla naszych pancerzy, lecz nagle oślepliśmy.

      – Wycofać się i przełączyć na aktywne czujniki – rozkazałem, włączając niewielki radar zamontowany w mojej zbroi. Nie przerywając ostrzału, opuściliśmy chmurę kurzu. Obawiałem się, że stworzenie zaszarżuje i kogoś stratuje, a my nie dostrzeżemy w porę zagrożenia. Tu i ówdzie trafiały inne pociski wroga, sypiąc kamykami i kryjąc stworzenie za zasłoną pyłu. Musiało stosować ogień zaporowy jako taktykę obronną.

      Niestety, radar nie pomagał. Mój HUD przypominał kubistyczne płótno Picassa. Pewnie za sprawą interferencji Kwadratu.

      – Przełączyć się na pasywne czujniki termiczne – poleciłem i zobaczyłem termowizyjne zarysy pobliskich sześcianów.

      Potwór zniknął, a bombardowanie ustało. Sprawdziłem sytuację taktyczną. Marvin bawił się w chowanego z dwójką stworów, podczas gdy trzeci zachodził nas od prawej.

      – Paskuda na godzinie trzeciej – zawołałem. – Nieustraszony, zacznij tworzyć kompozytowy obraz na podstawie danych ze wszystkich czujników, tych na dronach też, i ślij go na bieżąco do wszystkich marines.

      Po kilku chwilach na wyświetlaczach hełmów pojawiły się zarysy stworów i robota. W ten sposób przynajmniej nie mogły nas zaskoczyć, choć obraz nie był na tyle szczegółowy, żeby skutecznie celować.

      – Do dupy – zrzędził Kwon. – Nie można latać, nic nie widać, nie ma wsparcia z powietrza.

      – Witamy w Korpusie Marines Sił Gwiezdnych. Mięknie pan na starość – powiedziałem z szerokim uśmiechem. – Lepiej było w południowoamerykańskiej dżungli, bez pancerza i z pięćdziesięciokilowym generatorem na plecach?

      – Co racja, to racja – odpowiedział. – O, tam jest! – Wypalił z lasera. – Dalej, marines, oskrzydlić drania! – krzyknął i ruszył naprzód, strzelając prawie na oślep do opancerzonego potwora, który majaczył między złotymi sześcianami.

      Trzymałem się blisko Kwona i strzelałem, gdy tylko wyłaniał się cel. Parliśmy naprzód, spychając jednego ze stworów w głąb Kwadratu. Musiał wyjść z któregoś z większych okien. Było kilka otworów, przez które przecisnąłby się robal tych rozmiarów. Czyżby próbował wrócić do domu? To bez znaczenia. Ci obcy zaatakowali nas pierwsi i teraz za to zapłacą.

      Zapędziliśmy jednego w róg między dwoma przecinającymi się sześcianami. Pozbawiony drogi ucieczki, stanął na tylnych nogach i spróbował wspiąć się po gładkiej, złotej ścianie. Jednak powierzchnie Kwadratu były śliskie, niemal pozbawione tarcia.

      – Rakiety! – ryknął Kwon, a wtedy kilku marines uzbrojonych w pociski przeciwpancerne strzeliło w grzbiet istoty. Posypiały się odłamki skorupy, bryz­nęła brązowa posoka. Gęsta ciecz spłynęła po ścianach jak surowe jajka, zbierając się w kałuże.

      A jednak chrząszcz przeżył. Bez ostrzeżenia odwrócił się i skoczył na najbliższego z marines, kroczącego na szpicy kaprala Fullera. Sześć albo siedem oślepiających, zielonych wiązek skupiło się na skorupie stworzenia, tnąc jego pancerz. To jednak nie powstrzymało go od nadepnięcia Fullera pazurzastą, ciężką jak u słonia nogą. Ikona żołnierza zamrugała na podglądzie taktycznym, gdy potwór uwalił się na niego całym ciężarem swojego martwego, kilkusettonowego cielska.

      – Jasna cholera! – krzyknąłem. – Rozetnijcie tego skurwiela! – Zacząłem metodycznie przepalać pancerz istoty. – Rozrywajcie go po kawałku.

      Po kilku chwilach spod maziowatych flaków wyłoniła się stopa. Kwon zauważył ją w tej samej chwili, więc rzucił broń i chwycił Fullera za kończynę. Wyciągnął go spod truchła, położył na ziemi i zaczął zeskrobywać z niego breję. Pancerz na piersi kaprala był wgnieciony, ale nie pękł.

      Podszedłem bliżej i dotknąłem przycisków zwalniających napierśnik.

      – Zostawcie kogoś, żeby mnie osłaniał, a reszta niech idzie zabić pozostałe dwa dranie – rozkazałem Kwonowi.

      – Sierżant Moranian, weźmie pani oddział i zapoluje na robale. Ja zostanę z kapitanem – powiedział Kwon.

      Kobieta zasalutowała.

      – Tak jest, starszy sierżancie. Marines, za mną! Ruchy!

      Oddaliła się, podskakując w niskiej grawitacji. Kwon podniósł laser i stanął na straży.

      – Szefie, nie można go tu otworzyć. Tu nie ma powietrza.

      Zamiast go słuchać, zwolniłem blokadę napierśnika.

      – Bez powietrza przetrwa minutę albo dwie. Ale nie przeżyje z sercem i płucami przyciśniętymi do kręgosłupa. – Zdjąłem wgnieciony napierśnik. – Ma pod spodem kombinezon, więc od razu nie zamarz­nie. Niech pan schowa rękawice, zrobi mu masaż serca i każe zbroi wpompować trochę powietrza do płuc przez hełm.

      Wiedziałem, że Kwon wykona polecenie najlepiej, jak potrafi, więc skupiłem się na napierśniku. Położyłem go na ziemi wnętrzem do góry, a potem z całej siły nadepnąłem, wkładając w to cały ciężar pancerza. Po kilku uderzeniach fragment zbroi zaczął odzyskiwać pierwotny kształt. Podniosłem go, położyłem Fullerowi na piersi i zacisnąłem zaczepy. Inteligentny metal wypełnił szczeliny.

      – Pancerz, przejmij kontrolę nad zbroją kaprala Fullera. Niech przejdzie w tryb resuscytacji.

      Teraz już nic nie miażdżyło piersi mężczyzny, więc mógł zacząć oddychać, a jego serce wznowić pracę – o ile jeszcze żył.

      Po dłuższej chwili i kilku impulsach defibrylatora Fullerowi wrócił oddech i puls. Sprawdziłem sytuację taktyczną. Reszta oddziału właśnie doganiała drugiego stwora, więc już tylko jeden wytrwale ścigał Marvina.

      Robot wciąż unikał schwytania, korzystając z lepszej znajomości terenu. Dzięki swoim elastycznym mackom wspinał się po niższych sześcianach i przeciskał się wąskimi przejściami, niedostępnymi dla chrząszcza. Mimo wszystko nie mógł uciekać w nieskończoność. Musieliśmy mu pomóc.

      – Jeśli mamy uratować Marvina, będzie trzeba zostawić tu Fullera i mieć nadzieję, że pancerz i nanity utrzymają go przy życiu – oznajmiłem.

      –