Wuja Murraya nie widział od pogrzebu ojca, kiedy to cała trójka – Murray, Annabel i Marina – przyleciała do Watertown w wyjątkowo słotny listopadowy dzień. Stali nad grobem ze splecionymi dłońmi w tych swoich drogich płaszczach, smagani siekącym deszczem ze śniegiem. Wtedy zrobiło to na nim duże wrażenie. Później, w domu, wuj Murray poświęcał mu dużo uwagi. Stał oparty o kominek ze szklanką whisky w dłoni i przepytywał Bootiego (mówił do niego Fred), jakie ma plany na przyszłość i czy nie chciałby zostać dziennikarzem. Cofając się myślami w przeszłość, Bootie ujrzał siebie z tamtego dnia: wysoki, wtedy jeszcze szczupły, ubrany w przyciasną tweedową marynarkę, stał spięty i zdenerwowany z rękami założonymi na piersiach. Czerwienił się ze wstydu i od gorąca bijącego od kominka, zarazem dumny i speszony, w pełni świadom, że ten człowiek, którego ledwie znał, to powszechnie znana i podziwiana postać. Przede wszystkim sława, a dopiero potem jego krewny. Marina też go onieśmielała podczas tej wizyty. Wysoka, prawie jego wzrostu, smukła i zgrabna, ze współczuciem w oczach obejmowała go i szeptała do ucha kondolencje. Pamiętał cytrusowy zapach jej szyi, wątłą kibić i zaskakująco małe piersi, które ledwie na sobie poczuł. Miał piętnaście lat, spodziewał się czegoś więcej i nieco się rozczarował. Zbiło go z tropu zachowanie cioci Annabel, skądinąd bardzo miłej i serdecznej. Głaskała go po plecach i całowała zapłakane policzki Sary, najwyraźniej nie przejmując się, czy zetrze sobie szminkę, a jednocześnie w tym swoim eleganckim płaszczu, wytworna i wyniosła, stała tam niczym wyrzut wobec jego posiwiałej tęgiej matki, której kostium, podobnie jak jego garnitur, został kupiony na szczuplejszą wersję własnej osoby i wyraźnie opinał ją w ramionach. Najbardziej utkwił mu w pamięci lśniący brylant na palcu Annabel i jej szczebiotliwy głos.
Bootie przyglądał się parze młodych ludzi, pewnie studentów, całującej się na chodniku przed kościołem i pomyślał, że mimo wszystko rodzina jego wuja to dla niego jedyna nadzieja, bilet do lepszego świata. Tak naprawdę wiedział o tym całe życie. Wuj Murray to człowiek, który obrał ścieżkę umysłu, wierność własnym przekonaniom przedłożył ponad chwałę, mimo że zyskał przez to popularność, zamiast pozostać w cieniu, czego zwolennikiem był Emerson (aczkolwiek o nim trudno to powiedzieć, choć tyle pisał o Platonie). Siedząc na schodach kościoła, Bootie zastanawiał się, jak się zaprezentuje Murrayowi – jako ktoś w rodzaju czeladnika, samodzielnego ucznia? To zdanie z Emersona to jednak był drogowskaz kierujący go w stronę krewnych, którzy go jeszcze nie znają.
Jednego był pewien: nie opuścił Watertown, żeby pracować w supermarkecie. Bo czym to się różni od pracy w barze „Annie’s”, z której stroił sobie żarty przy śniadaniu, drażniąc się z matką? Wiedział, że Don chciał pomóc, ale sposób, w jaki to zrobił, był trochę uwłaczający. Jakby sugerował, że Bootie nadużył gościnności, żył na koszt przyjaciela i stał się przedmiotem szeptanych rozmów prowadzonych przez kolegów na górze, kiedy już spał. Za kogo Don go uważa? Człowieka, którego największą ambicją jest bycie kelnerem albo kasjerem w sklepie? Jego przyjaciel kompletnie go nie zrozumiał, a w takim razie nie może być prawdziwym przyjacielem. Niech Wendy, kimkolwiek jest, sama walczy z syfem w lodówce, niech sobie radzi z zepsutą spłuczką, która nierzadko wymaga zanurzenia ręki po łokieć w zbiorniku, żeby wyłowić urwany łańcuszek od dźwigni połyskujący na dnie niczym skarb piratów. Bootie potrafił zaakceptować takie niedogodności, jeżeli wiedział, że to służy wyższym celom: jedynie dobro transcendentalne pomaga znieść upokorzenia. A Don i Jump z tą swoją pogonią za ocenami jasno pokazali, że tamto było tylko złudzeniem transcendencji. Jak Una z Królowej wieszczek, która musi umieć rozpoznać zło nawet pod maską dobra, tak i Bootie będzie musiał rozpoznać drogę do mądrości. Był jak pielgrzym z dawnych epok, tyle że wędrujący w poszukiwaniu wiedzy.
Wstał, rozprostował nogi, wyciągnął ramiona prosto do nieba i poczuł, że burczy mu w brzuchu. W drodze powrotnej wstąpi do sklepu i kupi swoją własną paczkę makaronu z serem, a wieczorem zadzwoni do wuja. Danowi powie, że dziękuje mu za propozycję, ale ma inne plany. A jeżeli trafi jeszcze raz do „Hangaru”, nie postawi nikomu drinka. Nie żeby był niewdzięczny, tylko w Nowym Jorku będzie potrzebował każdego centa.
Rozdział 14
Czego się nie robi dla miłości
Julius, ty się zachowujesz jak rozkapryszona panienka! „Julia Clarke! Panna Julia Clarke proszona do dyrektora!” – David drwił sobie z niego, a Julius z trudem udawał, że go to bawi. Było niedzielne popołudnie. Wracali z Long Island i utknęli w korku w klimatyzowanym chryslerze neonie (czerwony lakier, beżowa tapicerka ze skóry; oczywiście wynajęty). Ten weekend spędzony w towarzystwie znajomych Davida był dla Juliusa dosyć wyczerpujący. Nie żeby czuł się obco w towarzystwie nadzianych facetów (Bóg jeden wie, ile razy do takich startował, poczynając już od czasów studenckich), ale nie przywykł do tego, żeby poświęcać cały swój urok i wyrafinowanie oraz rezygnować z tego dreszczyku emocji na rzecz boga mamony. Grupa facetów, która zjechała do wynajętego domu, wcale zresztą nie tak znów luksusowego, a do tego daleko od oceanu, wyglądała na oko jak reklama antygejowska: zadbani i umięśnieni chyba nawet bardziej niż ich heteroseksualni odpowiednicy, na pewno gorzej ubrani i bardziej skłonni, by do koktajlu podać działkę koki. W tym sensie wydawali się mieć sporo do zaoferowania i dla ciała, i dla ducha. Niemniej byli to biznesmeni, więc bez przerwy paplali między sobą o Nasdaqu, stopach procentowych i tajemniczej polityce wewnętrznej panującej w ich nudnych korporacjach. Nikt nie uniósł znacząco brwi, kiedy David przedstawiał Juliusa. To wyraźny znak, że nie było wśród nich czytelników „Village Voice”. Ci ludzie są na stałe przytwierdzeni do „Wall Street Journal”, tylko czasem w weekend któryś zaryzykuje rzucenie okiem na „Informator kulturalny”.
Jakoś się nie spodziewał, że będzie tu występował wyłącznie w charakterze asystenta Davida, mimo że to było „zebranie”, w którym uczestniczyła przynajmniej część osób z jego kręgu towarzyskiego. Wyobrażał sobie, że jego nazwisko będzie krążyć po sali, że jego osoba wywoła choćby cień zainteresowania. Tymczasem odgrywał rolę żony, którą witano uśmiechem, a następnie ignorowano, chyba że rozmowa schodziła na kwestie estetyczne albo zastanawiano się, który bar w śródmieściu jest najmodniejszy i gdzie najlepiej kupić kostium kąpielowy. Pytano go, gdzie się strzyże, w którym fitness clubie ćwiczy i czy regularnie chodzi na masaże. Jakby to było jego główne zajęcie w życiu, jakby był jakąś dziewiętnastowieczną paryską kurtyzaną. W niedzielę rano pewien bardzo młody makler o bladej cerze, Ian, wreszcie zainicjował rozmowę, na którą Julius tak czekał cały poprzedni wieczór. Stali obok siebie w kuchni i kroili paprykę na omlety. „David mówi, że piszesz recenzje. To musi być fajna robota. A co recenzujesz?”. Julius ledwo powstrzymał wzbierającą w nim irytację i odparł: „Nie, tak naprawdę jestem kucharzem, więc jeśli pozwolisz, ja się tym zajmę”.
Trochę zaskoczony Ian wycofał się, najwyraźniej nie dostrzegając w tym żadnego afrontu, a śniadanie, które Julius w końcu przygotował niemal własnoręcznie, samo w sobie zapewniło mu udane wejście w środowisko Davida.
Jednak w drodze do domu nie potrafił do końca ukryć urażonej dumy, chociaż wiedział, że to był ważny weekend, a on sam został dobrze przyjęty. Nie miał odwagi wprost ponarzekać na irytującego Iana, nudnego