Donald był chudy, miał nieproporcjonalnie dużą głowę, długie ręce i umięśnione przedramiona jak Popeye. Na twarzy, w sumie przystojnej, nosił lekki zarost, a jasnobrązowe włosy zapuścił do ramion. Dzień w dzień zakładał te same spodnie od dresu i popękane adidasy. Zmieniał tylko T-shirty, których zdawał się mieć nieograniczony zapas. Kiedy mówił o reformacji lub fourieryzmie, w jego oku pojawiał się ten sam szaleńczy błysk, jaki Bootie zaobserwował u swych współlokatorów z Oswego, tyle że tamci reagowali tak, kiedy się pojawiał temat seksu albo alkoholu. Joey, Ted i Robert, zwany Jumpem, o bladej cerze i ze sporą nadwagą tak jak Bootie, wybrali specjalizację z literatury i filozofii. Wszyscy byli jacyś pokraczni, mało wyjściowi, w większości pryszczaci, lecz dla Bootiego stanowili – przynajmniej na początku – wymarzone towarzystwo.
W ciągu pierwszych dwóch tygodni, kiedy jeszcze ambitnie taszczyli z sobą skrypty i produkowali sążniste prace semestralne, Bootie wbrew sobie pomyślał, że to jest miejsce dla niego, że trochę pośpieszył się z decyzją, aby zostać wyłącznie samoukiem. Rozważał, czy się nie zorientować w sprawie warunków przyjęcia na studia i nie znaleźć sobie pokoju w takim domu jak ten, gdzie mógłby się zadekować na najbliższe cztery lata. Popołudniami spędzał czas w ciszy uniwersyteckiej biblioteki, buszował między regałami i robił notatki z opasłych tomisk, które po koniec dnia zostawiał na stole, żeby kto inny je odniósł na miejsce. To była rozkosz, luksus, ale teraz, kiedy rok akademicki się skończył, Bootie wyczuł, że zainteresowanie kolegów słabnie, że ich umysły popadają w stan hibernacji, a uwagę coraz bardziej zaprzątają sprawy przyziemne, jak wakacyjna praca, którą lada dzień mieli podjąć. Donald zgłosił się do współpracy przy jakimś miejscowym projekcie artystycznym, żeby pisać informacje dla prasy i szukać sponsorów. Joey, który zawsze deklarował przywiązanie do ziemi, najął się do pomocy na farmie w pobliskiej miejscowości Hadley, gdzie miał zbierać owoce i obsługiwać przydrożny stragan. Natomiast Ted i Jump wyjeżdżali na praktyki w firmach do Worcester i Bostonu. Poprzedniego wieczoru odbyła się dosyć niesympatyczna rozmowa, w czasie której Jump wyznał, że był u profesorki od filozofii zachodniej z prośbą, żeby podniosła mu ocenę, bo dzięki temu utrzyma dobrą średnią. To boleśnie przypomniało Bootiemu o całym zakłamaniu panującym w zinstytucjonalizowanym systemie edukacji, zwłaszcza gdy usłyszał, że pani profesor odniosła się do tej prośby z dużą wyrozumiałością.
Przy śniadaniu, które jedli w porze lunchu, siedząc na tej samej wersalce, na której spał Bootie (zwinięty śpiwór zrzucili na podłogę), Don zagadnął przyjaciela o jego dalsze plany.
– Bo wiesz, chłopie, jeśli chcesz tu pomieszkać w wakacje, nie ma sprawy. Ja bym się bardzo ucieszył. Joey też. Sam mi mówił, że cię strasznie lubi, bo świetnie się z tobą gada. Mógłbyś wziąć pokój Jumpa, bo za Teda wprowadza się Zach, pamiętasz, ten gość z brodą z baru, ale tylko do września, jeśli oczywiście Ted wróci. Tylko wiesz, jest problem kasy.
Bootie nic nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w powyginaną łyżkę, wyszczerbioną miskę i koncentrował na wyławianiu pływających w mleku chrupek.
– Chodzi o czynsz, stary. Jak chcesz, mogę ci pomóc znaleźć jakąś robotę. Może w barze „Monkey”? Znam tam szefa. Albo w supermarkecie. Wiesz, Jump płacił za swój pokój trzysta pięćdziesiąt miesięcznie, a bez tego nie wyrobimy.
Bootie kiwnął głową, ostrożnie odstawił miskę na stos książek ułożony na podłodze i zaczął dłubać przy skarpetce.
– Problem polega na tym, że musisz mi dać odpowiedź szybko, bo jedna laska, Wendy, chyba jej nie znasz, w razie czego chętnie weźmie ten pokój. Powiedziałem jej, że wszystko zależy od ciebie, ale ona chce wiedzieć, na czym stoi. W ciągu tygodnia musi się wyprowadzić z obecnego mieszkania, więc…
– Słyszałem, co powiedziałeś. – Bootie podniósł głowę, spojrzał na przyjaciela zza ubrudzonych okularów, dostrzegł okruszek w kąciku jego pełnych, niemal dziewczęcych ust i tłusty kręcony włos na brodzie. – Słyszałem, co powiedziałeś.
– Nie musisz się, bracie, decydować w tej sekundzie. – Don był nastawiony bardzo życzliwie i było widać, że ta sytuacja go krępuje, ale Bootie nie miał najmniejszej ochoty mu tego ułatwiać. – Może umówmy się, że dasz mi znać wieczorem, co?
– Jasne, wieczorem.
I został na wersalce w swojej brązowej flanelowej piżamie, a Don podreptał do łazienki wziąć prysznic. Patrzył, jak przebłyski słońca tańczą na zasłonach z prześcieradeł, ogarnął wzrokiem panujący wokół rozgardiasz: ciuchy wysypujące się z otwartej torby podróżnej stojącej pod ścianą za drzwiami do kuchni, obok plątanina kabli i sprzętu – jego komputer odwrócony do ściany. Usłyszał szum lejącej się wody, głośne stąpanie Jumpa (a może Joeya?) na górze i trzepotanie skrzydeł ptaka za oknem. Zrozumiał, że odkąd tu przyjechał, zaniedbał swoje plany, cały czas uciekał od siebie, nie od Watertown. Przedtem, przez te kilka miesięcy siedzenia w domu przywykł do spędzania długich godzin w samotności, dni milczenia zakłócanych tylko buczeniem pieca, stłumionym łoskotem padającego śniegu i od czasu do czasu gderaniem matki. Mieszkając w tym domu, udawał przed samym sobą, że żyje życiem Dona. Przebrał się w nie niczym w cudze ubranie, zamiast planować następny krok, jak pierwotnie zamierzał. Od tygodni podpierał się złudnym komfortem, jaki daje legitymacja studencka i narzucony program nauczania. To było łatwe i bardzo wygodne. A przecież chciał wieść życie filozofa, jak Platon, o którym pisał Emerson, samotny i niewidzialny, znany światu wyłącznie poprzez swoje dzieła i wielką myśl. Dlatego musiał się dostać do Nowego Jorku, do swego nauczyciela i mentora, który jeszcze nic nie wie o jego planach. Do Murraya Thwaite’a.
Jak to ujął Emerson? Bootie sięgnął do sterty leżącej na podłodze i wyjął z niej grubą podniszczoną książkę w miękkiej oprawie. Przy okazji przewrócił miskę z płatkami i obojętnym wzrokiem obserwował, jak cienka strużka mleka pełznie po niebieskiej wykładzinie. Bosą stopą wtarł ją we włosie, stopę wytarł dłonią, a dłoń o wersalkę. Przewertował książkę i znalazł poszukiwany cytat zakreślony markerem: „Wielcy geniusze mają najkrótsze biografie. Ich krewni nic wam o nich nie powiedzą. Oni żyli w swoich pismach, więc ich codzienność była zwyczajna i banalna”.
W porze, gdy ludzie powoli wracali z pracy do domów, Bootie siedział na schodach okazałego katolickiego kościoła w centrum miasta. Przespacerował się po parku, kupił sobie kanapkę z tuńczykiem (za całe pięć dolarów, czysta ekstrawagancja), a teraz usiadł, żeby w spokoju zjeść i pomyśleć. Obserwował mijających go wiernych, głównie kobiety, najczęściej Latynoski, kilka Filipinek, niektóre z małymi dziećmi. Przypuszczał, że idą na mszę (możliwe, że odprawiali nabożeństwo o wpół do piątej czy piątej po południu), albo że tak jak on szukają miejsca do rozmyślań i znalezienia odpowiedzi na nierozwiązywalne dylematy. W słońcu było gorąco, więc podwinął rękawy koszuli, żeby opalić blade ramiona. Próbował myśleć, a potem próbował nie myśleć, tylko obserwował przechodniów: młodzież w przedwakacyjnej euforii – brzuchy i nogi odkryte, a chód jakby bardziej leniwy – i dorosłych, wciąż zapracowanych, wciąż w pośpiechu. Ciągle jednak wracał myślami