Ultima. L.S. Hilton. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: L.S. Hilton
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-740-2
Скачать книгу
też nie wyglądał mi na czyścioszka. Uznałam jednak, że nawet gdybym poszła na całość, raczej nie udałoby mi się wypieprzyć go tak skutecznie, by sprzeciwił się da Silvie i mnie wypuścił. A to oznaczało, że plan ten, jakkolwiek zabawny, był jednak do dupy. Zresztą gdyby da Silva planował mnie zabić, już by to zrobił. Czyż nie wspominał, że mam dla niego pracować? Posiadałam więc coś, czego nadal potrzebował, coś, co mogłam zrobić, nawet jeśli wartość tego czegoś liczona była w kanapkach i bananach.

      Od zawsze wyznawałam zasadę, że nawet jeśli ktoś postanowi nie być szczęśliwym, to nie ma powodu, dla którego nie mógłby dobrze się bawić, dlatego sprzeciwiałam się tej niewoli w znacznie mniejszym stopniu, niż można by się spodziewać. Jako że nie miałam się czego obawiać, lęk w niczym nie mógł mi pomóc, toteż po prostu postanowiłam go nie odczuwać. Godziny się dłużyły, a ponieważ nie działo się nic nieprzewidzianego, na co musiałabym reagować, zaczęły one na mnie działać wręcz hipnotycznie – i działanie to z każdą chwilą się potęgowało. Efektem było przyjemne otępienie, a nawet spokój. Spałam, wykonywałam ćwiczenia, odmieniałam rosyjskie czasowniki albo rozmyślałam o obrazach. Słyszałam, że aby nie zwariować, więźniowie recytują wiersze lub fragmenty Biblii, ja natomiast odbywałam w wyobraźni spacery po National Gallery, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam prawdziwe malarstwo. Najczęściej wracałam pamięcią do jednego dzieła: Aleja w Chantilly Cezanne’a. Podziwiałam je wiele razy. Kompozycja w odcieniach zieleni przedstawia leśną ścieżkę przedzieloną drewnianą barierką; widać suchą ziemię, a w tle niskie, białe budynki na tle jaskrawopomarańczowej kuli wschodzącego lub zachodzącego słońca. Na pierwszy rzut oka obraz wydaje się spokojny, nawet beznamiętny, ale po chwili obserwator dostrzega niezwykłą grę świateł, która została na nim uchwycona tak sprytnie, że liście zdają się poruszać pod wpływem oddechu. Scena wydaje się nieruchoma, a jednak niezmiernie żywa.

      2

      Albo caracal przetrwał kąpiel w morzu, albo da Silva celował do mnie z innej broni. Słysząc dźwięk otwieranych drzwi, stanęłam posłusznie w rogu, czekając na Rybnego i następną kulinarną niespodziankę, toteż na dźwięk znajomego głosu aż zadrżałam.

      – Możesz już wyjść.

      Po kilku dniach spędzonych w świetle nagiej żarówki kolory zimowego krajobrazu zawirowały mi przed oczami jak na obrazie Kandinsky’ego. Kiedy chwiejnym krokiem podeszłam do drzwi, uderzył mnie niezwykły melanż zieleni i złota, błękitu i szarości. Barwy mieniły się w zimowym słońcu na zboczach skalistej kotliny otoczonej smukłymi dębami i niskimi krzewami, całość zaś spowita była w ostrą woń mirtu, kompostu i sosny. Da Silva, który ponownie wystąpił w mundurze, pachniał intensywnie żelem do kąpieli i wodą kolońską, podczas gdy ja byłam boleśnie świadoma swoich matowych, tłustych włosów i nieprzyjemnego zapachu z ust. Nigdzie nie widziałam Rybnego.

      – Wesołych świąt. – Da Silva wręczył mi plastikową reklamówkę. – Idź i się przygotuj.

      Klarowne powietrze sprawiło, że miejsce, w którym przebywałam, wydało mi się jeszcze bardziej obskurne. Była to komórka z pustaków – zapewne jakiś magazyn – przed którą w rogu podwórza rdzewiała sterta maszyn rolniczych. Miałam wrażenie, że znajdujemy się gdzieś wysoko. Zajrzałam do torby: kolejna butelka z wodą, wilgotne chusteczki, szczoteczka i pasta do zębów, mydło, dezodorant i grzebień. Nie zważając na to, że da Silva stoi za moimi plecami, mierząc do mnie z pistoletu, z trudem odkleiłam od ciała i zdjęłam obrzydliwie brudne dżinsy oraz koszulkę i zaczęłam się myć. Z włosami niewiele mogłam zrobić, ale po odświeżeniu ust miętową pastą i umyciu się mydłem i zimną wodą mineralną poczułam się wspaniale.

      – To nie to, do czego przywykłaś.

      Inspektor wręczył mi granatowe spodnie od dresu, białą, bawełnianą koszulkę i błyszczącą kurtkę puchową, do tego bieliznę z supermarketu i parę ohydnych, ciemnoczerwonych mokasynów ze sztucznej skóry.

      – Wybrałem rozmiar na oko. Poza tym, większość sklepów była zamknięta z powodu świąt. – W głosie da Silvy pobrzmiewała przepraszająca nuta.

      – Są w porządku. A spluwę możesz schować, nie będzie ci potrzebna.

      – Na wszelki wypadek jeszcze się wstrzymam. Skończyłaś? To chodź. I załóż z powrotem opaskę na oczy.

      Wziął mnie pod ramię i wyprowadził na zewnątrz. Trzymał broń wycelowaną w moje serce, które mimo to biło spokojnie. Fascynujące, do czego człowiek może się przyzwyczaić. Gdy stopy z trudem niosły mnie w dół stoku, poczułam dziwną tęsknotę za swoją spokojną celą. Po chwili da Silva obrócił mnie i zdjął mi opaskę z oczu.

      – Rety.

      Staliśmy na nierówno wybetonowanej drodze, na szczycie klifu. Widok przed nami rozciągał się na wiele kilometrów: najpierw strome, pokryte lasami zbocza, a dalej rozległa równina schodząca do intensywnie niebieskiego morza, którego brzeg zdobiły srebrne plaże.

      – Pięknie tutaj. – Dotychczas Kalabria wydawała mi się obskurną norą, ale z tej wysokości autostrady i koszmarne, niedokończone budowle były niewidoczne dla moich wygłodniałych oczu. Da Silva wskazał na lewo.

      – Tam się urodziłem. W Siderno.

      – I tam właśnie jedziemy?

      – Może. Ale najpierw musimy kogoś odwiedzić. Wsiadaj do samochodu. – Lufa pistoletu nadal wbijała mi się między żebra.

      Nie pokazuj mu, że się boisz.

      – O! Włączy pan syrenę, inspektorze?

      – Zamknij się.

      – Trzymałeś mnie w zamknięciu przez wiele dni, więc poczułam się trochę samotna. Miło byłoby z kimś pogawędzić.

      – Nie wysilaj się. Po drodze możesz sobie pooglądać to.

      Podał mi telefon, ale najpierw założył mi kajdanki i zapiął pas. Poczekałam do momentu, aż dotarliśmy do końca krętej, stromej drogi i wjechaliśmy na trasę szybkiego ruchu – wtedy wskazałam leżącą na moich kolanach komórkę. Da Silva zdjął rękę z kierownicy i wcisnął klawisz. Telefon się włączył, a na ekranie pojawiło się zbliżenie siwego mężczyzny z dziurą w tyle głowy i pokaźną ilością mózgu na kołnierzyku. To nieco utrudniało identyfikację, ale kolejne zdjęcie przedstawiające to samo ciało leżące twarzą na biurku, z widoczną w tle udrapowaną zasłoną z czerwonego aksamitu, potwierdziło moje przypuszczenia: patrzyłam na zwłoki Ivana Kazbicha.

      Poznałam Kazbicha latem, kiedy przyszedł do mojej weneckiej galerii z prośbą o wycenę prac należących do Pawła Jermołowa, rosyjskiego kolekcjonera sztuki. To właśnie powiązania da Silvy z Kazbichem tak bezowocnie szukałam przez ostatnie miesiące. Wycena obrazów była ściemą. Kazbich oszukiwał Jermołowa i konsekwencje jego działania widać było na załączonym obrazku: marszand został zabity w swojej galerii w Belgradzie strzałem w tył głowy. Jak zdrajca, którym zresztą był. Jermołow obiecał mi, że się tym zajmie.

      Szybko przewinęłam kilka zdjęć martwego ciała, by da Silva mógł zauważyć mój brak zainteresowania.

      – I co? – zapytał.

      – Kazbich nie żyje. Mam się przejmować? – Zamilkłam na chwilę, a potem dodałam. – Uważasz, że będziesz następny? Stąd ta scena na plaży?

      – Mów dalej – rzucił da Silva. Wyglądał na rozbawionego.

      – Pod przykrywką handlu dziełami sztuki razem z Kazbichem handlujecie, a raczej handlowaliście bronią. Kazbich próbował naciągnąć