– Mówiłem ci, że z tymi prądami nie ma żartów. Już nam nie zagraża. A tak na marginesie, chyba kazałem ci się zamknąć?
– Muszę się wysikać – jęknęłam.
– Możesz sikać w spodnie. Nie rozkuję cię.
– Uroczo.
– Miałaś się, kurwa, zamknąć.
Nie miałam nic do roboty, więc zajęłam się obserwowaniem chmur rozciągniętych w mroku jak pajęczyna. Kiedy się znudziłam, przeniosłam wzrok na da Silvę. A gdy i to mnie znużyło, jakimś cudem zasnęłam.
Kolejny raz obudziłam się, słysząc chrobot wyciąganej na brzeg łodzi. Da Silva pochylił się, by mnie rozkuć, subtelnie umieścił kolano na moim brzuchu i oparł się na nim całym ciężarem ciała. Słysząc kroki na piasku, zorientowałam się, że nie jesteśmy sami, chociaż widok przysłaniała mi klatka piersiowa da Silvy.
– Możesz zepchnąć łódź. – Głos włoskiego gliniarza brzmiał spokojnie, ale pod zapachem soli na jego skórze wyczułam woń potu. Bał się. – Wstawaj.
Podniosłam się ostrożnie. Tył łódki nadal znajdował się na wodzie. Poczułam jak czyjeś ręce wsuwają mi się pod pachy i unoszą moje ciało. Wpatrywałam się w ciemność, próbując dostrzec twarz, ale gdy tylko moje stopy dotknęły dna łodzi, ktoś przewiązał mi oczy, szybko i profesjonalnie. Wiedziałam, iż nie ma najmniejszego sensu krzyczeć.
– Wy ją będziecie prowadzić, ja pójdę za wami. – Da Silva mówił po włosku, ale jakimś specyficznym południowym dialektem, który ledwie rozumiałam.
Poczułam, jak dwóch mężczyzn chwyta mnie za łokcie.
– Tędy, signorina. – Mówiący zionął cebulą i rybą. Moje zdrętwiałe z zimna nogi protestowały, gdy chwiejnym krokiem próbowałam wspiąć się po stromym brzegu.
– Chwileczkę. Zatrzymujemy się. – Rybny mówił tonem opanowanym i rzeczowym, jakby przeprowadzał taką akcję już wiele razy. – Teraz wsiądziemy do samochodu. Dobrze. Attenzione alla testa1.
Pod swymi posiniaczonymi plecami poczułam miękką, skórzaną poduszkę. Rybny nachylił się nade mną i zapiął mi pas, podczas gdy samochód osiadł pod ciężarem pozostałych mężczyzn. Zrobiło się ciepło, rozkosznie, kojąco, luksusowo. Gdybym mogła trwać w tym stanie, umarłabym szczęśliwa.
Najpierw próbowałam liczyć sekundy, by się zorientować, jak bardzo oddaliliśmy się od morza, ale szybko przestałam. Wiedziałam, że strategie stosowane w przypadku porwania nie bardzo mi się przydadzą, ponieważ nie było osoby, której by na mnie tak zależało, że porywacze mogliby jej wysłać moje obcięte ucho. Prawdopodobnie wieźli mnie na wieś, w jakieś odludne miejsce, by mnie zastrzelić i wrzucić moje ciało do rowu.
– Czas wysiadać. – Usłyszałam głos da Silvy, gdy ucichł silnik. Powtórzyliśmy niewygodny manewr z dłonią Rybnego na mojej głowie.
– Tutaj.
Lęk ścisnął mnie za serce. Zebrałam resztki sił, by powstrzymać chęć ucieczki. Usłyszałam szczęk klucza w zamku, a potem ktoś popchnął mnie kilka kroków do przodu. Głośny trzask. Mimowolnie zadrżałam, ale to był jedynie odgłos zapalanego światła, które delikatnie rozjaśniło mrok pod opaską na moich oczach.
– Stój w miejscu – rozkazał da Silva. – Kiedy usłyszysz, że drzwi się zamykają, możesz rozwiązać przepaskę, ale nie wcześniej. Okej?
Zmusiłam się do kiwnięcia głową. Ponownie usłyszałam kroki, skrzypienie zawiasów, trzaśnięcie drzwiami. Zapadła cisza zakłócana jedynie brzęczeniem nagiej żarówki.
Pomieszczenie wyglądało jak garaż albo przybudówka: ściany z pustaków, zakurzona, betonowa podłoga, żadnych okien. W jednym rogu leżał brudny, niebieski śpiwór, obok stało plastikowe krzesło ogrodowe, a przy nim wiadro. Na krześle leżała męska koszula oraz złożony z zadziwiającą starannością ręcznik. Obok ujrzałam dwulitrową butelkę wody oraz porcelanowy talerz w kwiaty, a na nim kanapkę i pomarańczę. Nic więcej. Przez kilka minut drżałam pod ścianą, nasłuchując, czy nie wracają. Gdy uznałam, że jestem całkiem sama, rzuciłam się na kanapkę. Wielkimi kęsami pożerałam suche kawałki chleba z szynką, łykami wody przepychając je przez moje podrażnione solą gardło. Kiedy ostatni raz jadłam? Dwa dni temu? Kiedy skończyłam, nabrałam wody w dłoń i obmyłam z soli piekącą twarz, a potem odkleiwszy od nóg mokre dżinsy, ściągnęłam je z siebie i włożyłam koszulę. Pomarańczę zostawiłam sobie na później. Miło będzie czekać na coś smacznego.
Zrobiłam kilka rundek po betonowej podłodze, rozprostowując zmęczone kończyny – ot, i cała rozrywka na ten wieczór. Przez jakiś czas nasłuchiwałam ponownie pod drzwiami, ale niczego nie usłyszałam – ani odgłosu zapalanej zapalniczki, ani stłumionych rozmów, ani niecierpliwego szurania. Po tej stronie nie było klamki. Popchnęłam drzwi i przez moment czekałam na odgłos odryglowywania. Gdziekolwiek byłam, na razie mnie tu zostawili. Usiadłam na podłodze, obrałam pomarańczę i podzieliłam ją na cząstki. Czy karmiliby mnie, gdyby chcieli mnie zabić? A tak w ogóle, to kim oni są? Pewnie kolegami da Silvy, chociaż raczej nie nosili mundurów Guardia di Finanza. Zatęchły śpiwór nie wyglądał zachęcająco, ale wsunęłam się do niego, opatuliłam i zwinęłam w kącie jak larwa. Światło nagiej żarówki rzucało cienie w zakurzonych rogach pomieszczenia.
Rozdarta pomiędzy wyczerpaniem a czujnością na zmianę budziłam się i zasypiałam. Kiedy zapadałam w sen, podświadomość wyświetlała mi przed oczami serię obrazów z ostatnich kilku dni: szkielet Alvina Spencera opadający z trzaskiem na podłogę mojego mieszkania w Wenecji, przesłuchanie przez da Silvę na komisariacie, długą, odbywającą się w ciszy podróż wzdłuż włoskiego wybrzeża. Po przebudzeniu próbowałam zebrać myśli, ale kiedy Cameron Fitzpatrick wszedł przez drzwi ze stertą zakrwawionej bielizny, zdałam sobie sprawę, że nadal jestem pogrążona w gorączkowych majakach. Fitzpatrick nie żył. Wiedziałam o tym, ponieważ zabiłam go kilka lat wcześniej w Rzymie. Da Silva też tam wówczas był. Po chwili zobaczyłam, jak inspektor steruje łodzią pod sennym, czarnym niebem, którego fale zaraz zmieniły się w wodę wypełniającą wannę – zimną, pachnącą migdałami wodę, która łagodnie, bardzo delikatnie ciągnęła mnie w dół…
Obudziło mnie własne chrapliwe sapanie. Leżałam zesztywniała na betonowej podłodze w mdłej poświacie żarówki. Z początku nie miałam pojęcia, czy minęło kilka minut czy dni. Pod drzwiami dostrzegłam ledwie widoczną smugę światła. Przyczołgałam się do niej w śpiworze jak gąsienica, chwyciłam butelkę z wodą i z trudem usiadłam.
Wydawało mi się, że gram w grę, której zasady sama wymyśliłam, a okazało się, że przypadkiem wplątałam się w zupełnie inną. W grę, która zaczęła się dawno temu i której zasad nie znałam.
Wygrzebałam się ze śpiwora, otrząsnęłam się i próbowałam zebrać skołowane myśli.
Słysząc cichutki szmer, zadrżałam. Szczur? Cholera, a może skorpion? Ale to był tylko żuk – wielkości mojego kciuka, z grubym, błyszczącym pancerzem. Obserwowałam przez, jak mi się wydawało, kilka godzin, jak bezsensownie trzepoce skrzydłami o betonowe ściany, aż w końcu padł na podłogę, żałośnie pomachał nogami i chyba zdechł. Ostrożnie pstryknęłam jego kruchy pancerz. Nie poruszył się. Za to ja, co ciekawe, wyraźnie się ożywiłam. Używając papieru, w który była zawinięta kanapka, podniosłam robala, położyłam go na środku