Opublikowałeś tekst Jak być flanerem – o zwyczajach miejskiego spacerowania, wałęsania się i ich miejscu w literaturze. Trochę krytykowano cię za kwestionowanie tego, czy w ogóle istnieje ktoś taki jak „flanerka”. Uważałeś, że kobieta nie może chodzić po ulicach w tym samym duchu i celu co mężczyzna. Spacerowiczka nieustannie napotyka przeszkody: spojrzenia, komentarze, gwizdy, zaczepki. Kobieta zawsze musi być czujna. Czy ten facet nie idzie zbyt blisko? Czy tamten mnie śledzi? Jak wtedy wyciszyć się wystarczająco, by zatracić poczucie siebie i doświadczyć radości czystego istnienia, czyli ideału prawdziwego flanerstwa?
Twierdziłeś więc, że dla kobiety jego ekwiwalentem jest prawdopodobnie robienie zakupów – szczególnie ten rodzaj poszukiwań, kiedy w ogóle nie zamierzasz niczego kupić.
Uważałam, że twoje opinie wcale nie są błędne – znam mnóstwo kobiet, które długo zbierają się za każdym razem, gdy muszą wyjść z domu, i kilka takich, które starają się w ogóle unikać wychodzenia. Oczywiście kobieta musi tylko poczekać, aż osiągnie pewien wiek, w którym stanie się niewidzialna – i problem rozwiązany.
Zauważ, że używałeś słowa „kobiety”, podczas gdy tak naprawdę miałeś na myśli młode kobiety.
Ostatnio dużo chodzę, ale nie piszę. Nie dotrzymałam terminu. Dostałam miłosierne przedłużenie. Również zawaliłam. A teraz redaktor myśli, że symuluję chorobę.
Nie tylko ja błędnie uznałam, że skoro tak często o tym mówisz, to nie zdecydujesz się tego zrobić. W końcu nie byłeś najnieszczęśliwszą osobą, jaką znaliśmy. Twoja depresja nie była głęboka (pomyśl o G., o D. albo o T.-R.). Nie miałeś nawet – choć teraz brzmi to dziwnie – najbardziej wyraźnych skłonności samobójczych.
Z powodu daty – tak blisko końca roku – można by pomyśleć, że takie podjąłeś postanowienie na nowy.
Pewnego razu, kiedy o tym mówiłeś, wspomniałeś, że powstrzymywali cię studenci. Martwiłeś się oczywiście, jak wpłynęłoby na nich coś takiego. Mimo to nie zaświeciła nam się lampka, kiedy w zeszłym roku przestałeś wykładać, choć wiedzieliśmy, że to lubisz i potrzebowałeś pieniędzy.
Innym razem powiedziałeś, że dla człowieka w pewnym wieku może to być racjonalna decyzja, całkowicie normalny wybór, a nawet rozwiązanie problemu. W przeciwieństwie do sytuacji, w której samobójstwo popełnia osoba młoda, bo to zawsze błąd.
Kiedyś rozbawiłeś nas zdaniem: „Chyba wolałbym z życia nowelkę”.
Kiedy Stevie Smith nazwał śmierć jedynym bogiem, który musi przyjść na nasze wezwanie, spodobało ci się to, tak jak wtedy, gdy różni ludzie mówili, że nie daliby rady żyć, jeśliby nie istniała możliwość samobójstwa.
Któregoś pięknego wiosennego ranka podczas przechadzki przyjaciel zapytał Samuela Becketta:
– Czy w taki dzień nie cieszysz się, że żyjesz?
– Tak daleko bym się nie zapędzał – odparł Beckett.
I czy to nie ty powiedziałeś nam, że Ted Bundy[3] pracował w telefonie zaufania dla samobójców?
Ted Bundy.
„Cześć, mam na imię Ted i jestem tu, by cię wysłuchać. Porozmawiajmy”.
Zaskoczyło nas, że odbędzie się spotkanie wspomnieniowe. Przecież słyszeliśmy, że nigdy byś na to nie pozwolił, uważałeś sam pomysł za okropny. Czy to Żona Trzecia postanowiła cię zignorować? Dlatego, że nie zostawiłeś nic na piśmie? Tak jak większość samobójców nie napisałeś liściku. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego tak często mówi się „liścik”. Na pewno nie wszyscy piszą krótkie.
Niemcy nazywają go Abschiedsbrief: list pożegnalny. (Lepiej).
Uszanowano przynajmniej twoje życzenie, by ciało poddano kremacji i nie organizowano pogrzebu ani sziwy. W nekrologu podkreślono twój ateizm.
„Jeśli człowiek ma wybór między religią a wiedzą, powinien wybrać wiedzę”.
„Co za niedorzeczność dla każdego, kto wie cokolwiek o żydowskiej historii” – napisał ktoś w komentarzu.
Uroczystość odbyła się jakiś czas potem, szok zdążył już trochę zelżeć. By myśleć o czymś innym, ludzie zastanawiali się, jak to będzie, jeśli w jednym miejscu spotkają się wszystkie żony. Nie wspominając już o kochankach (żartem dodawano, że nie zmieściłyby się w pokoju).
Poza zapętlonym pokazem slajdów, dobitnie przypominającym o utraconej urodzie i młodości, spotkanie nie różniło się specjalnie od eventów literackich. Na przyjęciu ludzie rozmawiali o pieniądzach, nagrodach literackich jako zadośćuczynieniach i ostatniej recenzji w stylu „umieraj, autorze, umieraj”. W tym przypadku „stosownie” oznaczało bez płaczu. Goście wykorzystali okazję do odnowienia kontaktów i pogawędek. Komentarze i biadolenie, bo Żona Druga zbyt wiele zdradziła w tekście wspomnieniowym (a teraz plotka głosi, że zamierza rozwinąć go w książkę).
Żona Trzecia, trzeba przyznać, błyszczała, choć był to lodowaty błysk ostrza. Jeśli będziecie się nade mną użalać, sugerować, że to ja jestem winna – to was załatwię.
Wzruszyłam się, kiedy zapytała, jak mi idzie pisanie.
– Nie mogę się doczekać, aż przeczytam – powiedziała nieszczerze.
– Nie jestem pewna, czy dokończę – odparłam.
– Och, ale wiesz, on chciałby, żebyś dokończyła. („Chciałby”).
Ona ma ten denerwujący zwyczaj powolnego kręcenia głową w trakcie mówienia, jakby zaprzeczała każdemu wymawianemu przez siebie słowu.
Podszedł do nas ktoś trochę sławny. Zanim się odwróciła, spytała mnie jeszcze:
– Mogę do ciebie zadzwonić?
Wyszłam wcześniej. Po drodze słyszałam, jak ktoś mówi:
– Mam nadzieję, że na moje pożegnanie przyjdzie więcej osób.
I jeszcze:
– Teraz oficjalnie jest martwym białym mężczyzną.
– Czy to prawda, że światek literacki jest podszyty nienawiścią, przypomina pole bitwy ze snajperami, na którym zazdrość i rywalizacja są nieustannie obecne? – zapytała dziennikarka radiowa jednego z uznanych autorów.
– Kto na to pozwolił? Tak tu dużo zawiści i wrogości – odparł pisarz. I próbował wyjaśniać: – To jak tonąca tratwa, na którą próbuje się wdrapać zbyt wiele osób. Tak więc każde kolejne zepchnięcie konkurenta sprawia, że dla ciebie tratwa jest bezpieczniejsza.
Nieustannie wmawia się nam, że czytanie zwiększa empatię, lecz wygląda na to, że pisanie odrobinę jej odbiera.
Kiedyś na konferencji zaskoczyłeś licznie zgromadzoną publiczność, mówiąc: „Skąd wam wszystkim przychodzi do głowy, że być pisarzem to coś wspaniałego?”. Simenon uważał, że pisarstwo to nie zawód, ale powołanie do nieszczęścia. Georges Simenon, który napisał pod prawdziwym nazwiskiem sto powieści, kolejnych sto pod kilkudziesięcioma pseudonimami i który – w wieku emerytalnym – był najlepiej sprzedającym się autorem na świecie. Rzeczywiście, pełnia nieszczęścia.
Który chełpił się tym, że zaliczył ni mniej, ni więcej, tylko dziesięć tysięcy kobiet, wiele, jeśli nie większość z nich, to były prostytutki, i który nazywał siebie feministą. Który za literacką mentorkę miał