Wynik eksperymentu okazał się jednoznaczny: „depresyjni” klienci zapamiętywali niemal cztery razy więcej przedmiotów niż „weseli”. Deszcz z całą pewnością podziałał na ludzi przygnębiająco i kazał im zwracać większą uwagę na otoczenie. Morał z tej historii? Kiedy jest ładna pogoda, pamiętaj, żeby przeliczyć w sklepie resztę.
Jeśli już raz zacznie się szukać korzyści wynikających z zaburzeń psychicznych, to szybko okazuje się, że w zasadzie każde niesie ze sobą swego rodzaju nagrodę pocieszenia – w takiej czy innej postaci. Nerwica natręctw? Nigdy nie wyjdziesz z domu, zostawiwszy włączone żelazko. Paranoja? Nigdy nie złapiesz się na kruczki prawne zapisane w umowie drobnym drukiem. Lęki i depresja? Strachu i smutku – dwóch z pięciu podstawowych emocji, jakie odczuwamy, obecnych w jakiejś formie we wszystkich kulturach – doświadczamy w którymś momencie naszego życia nieuchronnie. Z jednym istotnym od tej reguły wyjątkiem. Jest bowiem grupa ludzi, którzy nigdy – nawet w najtrudniejszych i najbardziej wymagających sytuacjach – nie doświadczają ani strachu, ani smutku. To psychopaci. Ktoś, kto jest psychopatą89, nie będzie się martwił, nawet jeśli zostawi w domu włączone żelazko. No bo co mu z tego przyjdzie?
Jeśli przedstawicie tego rodzaju problem psychopacie, to popatrzy na was, jakbyście to wy zwariowali. Bo widzicie, według psychopaty jemu nic nie może wyjść na złe, wszystko musi wyjść na dobre. Niepodważalny fakt, że rok składa się z dwunastu, a nie z jedenastu miesięcy, związałby ręce każdemu sprzedawcy wybrakowanych kalendarzy, ale nie mojemu ojcu. On potraktował wadę jako zaletę i sprawił, że pracowała na niego.
Nie był oczywiście w takim postępowaniu odosobniony. Ani nie odbiegał, wbrew twierdzeniom niektórych, tak bardzo od normy. Podczas swoich badań poznałem wielu psychopatów wykonujących najróżniejsze zawody – nie tylko tych z własnej rodziny. Jasne, za bramami więzień zetknąłem się z paroma Hannibalami Lecterami i Tedami Bundymi: bezlitosnymi i pozbawionymi sumienia gwiazdami na firmamencie psychopatii. Ale spotkałem również takich, którzy, zamiast niczym rak toczyć społeczeństwo od środka, wzbogacają je i chronią dzięki swym stalowym nerwom, pewności siebie i szybkiemu podejmowaniu decyzji. Niektórzy z nich to chirurdzy, żołnierze, szpiedzy, przedsiębiorcy – a śmiem twierdzić, że i prawnicy. „Nie bądź zbyt zadziorny, wszystko jedno, jaki jesteś dobry. Nie pozwól, żeby się zorientowali w zagrożeniu”, radził młodemu koledze Al Pacino, wcielając się w rolę szefa świetnej kancelarii prawniczej w filmie Adwokat diabła. „Udawaj naiwnego. Bądź prostakiem, kaleką, głupkiem, trędowatym, dziwakiem. Spójrz na mnie – od początku byłem niedoceniany”. Pacino grał w tym filmie diabła, a jego słowa moim zdaniem trafiają w sedno. Jeśli jest coś, co wszyscy psychopaci mają wspólnego, to niezwykła zdolność udawania zwyczajnych, przeciętnych ludzi, choć za fasadą tego wspaniałego przebrania bije zimne jak lód serce bezwzględnego, twardego jak skała drapieżnika.
Jak powiedział mi pewien błyskotliwy młody prawnik na balkonie swojego penthouse’u z widokiem na Tamizę:
– Gdzieś w środku mnie ukrywa się seryjny morderca. Ale zabawiam go kokainą, wyścigami formuły jeden, forsą i krzyżowym ogniem pytań.
Powolutku odsunąłem się od balustrady.
To spotkanie na wysokościach (później odtransportował mnie do hotelu rzeką swoim luksusowym ślizgaczem wodnym) stanowi dobrą ilustrację mojej teorii na temat psychopatów: nasza fascynacja nimi wynika w dużym stopniu z faktu, że uwielbiamy iluzje, rzeczy, które na pozór wydają się normalne, a kiedy przyjrzeć im się bliżej, okazuje się, że bynajmniej takimi nie są. Pewien pajęczak, Amyciaea lineatipes, z wyglądu upodobnił się do mrówek, czyli do swego pożywienia. Dopiero gdy już jest za późno, ofiary odkrywają, że popełniły błąd w ocenie jego charakteru. Wielu z moich rozmówców wie dokładnie, jakie to uczucie. A wierzcie mi, że to ci, którzy mieli szczęście.
Spójrzcie na zdjęcie. Ile widzicie na nim piłek? Sześć? Przyjrzyjcie się jeszcze raz. Wciąż jest ich sześć? Na końcu przedmowy (strona 18), znajdziecie rozwiązanie tego testu.
Tacy właśnie są psychopaci. Na pierwszy rzut oka prezentują się świetnie, potrafią wykorzystać swój czar, charyzmę i nienaganny psychologiczny kamuflaż, by odwrócić naszą uwagę od swej prawdziwej natury; choć anomalia kryje się tuż przed naszym nosem, nas otumania ich odurzająca, hipnotyczna aura.
Ale psychopatia, jak zauważył diabeł, a raczej jego ekstrawagancki londyński protegowany, przynajmniej w pewnym stopniu może się nam jednak przysłużyć. Podobnie jak lęk, depresja i sporo innych zaburzeń psychicznych, czasami stanowi element adaptacyjny. Wkrótce przekonamy się, że psychopaci posiadają szereg cech – niezwykły magnetyzm i sprawne podszywanie się pod kogoś, kim nie są, to tylko zestaw startowy – które, jeśli tylko wiemy, jak je okiełznać i kontrolować, przynoszą często znaczne korzyści nie tylko w pracy, ale i w codziennym życiu. Psychopatia jest niczym światło słoneczne: jego nadmiar może wywołać raka i zabić, ale jeśli wystawiamy się na jego działanie z umiarem, ma dobroczynny wpływ na jakość naszego życia i nasze zdrowie.
Na kolejnych stronach przyjrzymy się szczegółowo tym cechom i dowiemy się, w jaki sposób ich wykorzystanie w ramach własnych umiejętności psychologicznych może zdecydowanie korzystnie wpłynąć na nasze życie. Oczywiście moim zamiarem nie jest w żadnym razie idealizowanie zachowań psychopatów – a już na pewno nie ich zachowań dysfunkcjonalnych. Byłoby to czymś na kształt poznawczego idealizowania czerniaka: podstępną machinacją dokonywaną na osobowości człowieka. Ale istnieją dowody sugerujące, że psychopatia, przynajmniej w niewielkich dawkach, to coś jak osobowość plus opalenizna – może przynieść zaskakujące korzyści.
Widziałem to na własne oczy. Kiedy mój ojciec zrezygnował z handlu na bazarze i przeszedł na emeryturę, bogowie nie patrzyli już na niego zbyt przychylnym okiem. (Choć przecież nie był zbyt wybredny: na pace jego trójkołowej furgonetki sąsiadowały ze sobą figurki Buddy, Mahometa, Najświętszego Serca, Maryi Dziewicy…). Zachorował na chorobę Parkinsona i w przerażająco krótkim czasie z kogoś, kto w dziesięć sekund potrafił spakować walizkę (zaskakująco przydatna umiejętność), zmienił się w kogoś, kto nie potrafi ustać na własnych nogach bez asysty dwóch osób („Kiedyś byliby to gliniarze”, mawiał o tej obstawie).
I wtedy jednak miewał swoje momenty, choć odkryłem to, dopiero gdy umarł. Pewnego wieczoru, niedługo po pogrzebie, przeglądałem jego rzeczy i natrafiłem w szufladzie na notes pełen odręcznych notatek. Były to zapiski opiekunek towarzyszących ojcu w ostatnich miesiącach życia (udało mu się, wbrew radom wszystkich, zostać we własnym domu) – swego rodzaju dziennik opieki.
Pamiętam, że pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę w tych zapiskach, była schludność i szczegółowość kolejnych wpisów. Pismo, niewątpliwie kobiece, wiło się zmysłowo po stronicach, odziane skromnie w błękity lub czernie długopisów Bica, każdy szeryf i ligatura znajdowały się na swoim miejscu. Ale im dłużej czytałem, tym bardziej uderzała mnie ich jednostajność – brak jakichkolwiek zmian w ostatnich miesiącach życia ojca. Jakże monotonny, powtarzalny i ponury był jego ostatni występ na straganie życia. Oczywiście, kiedy wpadałem z wizytą, nie dawał nic po sobie poznać. Parkinson może i pożerał żywcem jego ciało, ale nie był żadnym przeciwnikiem dla jego ducha.
Za to notatki mówiły same za siebie:
„7.30, asysta przy podnoszeniu