Właśnie, Hempszop – skąd w ogóle się wzięła ta miejscówka?
To jest stara miejscówa z podwórka, na którym w dużej mierze się wychowywałem. Moje mieszkanie akurat znajdowało się kawałek dalej, ale na tym podwórku spędzaliśmy całe dni za dzieciaka. W tym miejscu, w którym otworzyliśmy pierwszy Hempszop, znajdował się niegdyś zakład ślusarski pana Tadzia. Budynek powstał pod koniec dziewiętnastego wieku i wyszedł cało z Powstania Warszawskiego. Przylega do niego cały szereg pomocniczych izb i komórek, w których funkcjonują różne biznesiki. My jesteśmy tutaj na Mokotowie niezmiennie od 2004 roku.
Ile Hempszopów funkcjonuje obecnie?
Mamy kilka sklepów w całej Polsce. Drugi otworzyliśmy bodajże w 2009 roku, a ekspansja nastąpiła w latach 2010–2011 – po premierze albumu „Droga” mieliśmy większy popyt niż podaż i doszło do tego, że w pewnym momencie mieliśmy aż dwanaście placówek. Niestety, źle do tego podeszliśmy, ponieważ otwieraliśmy Hempszopy z kolegami, których poznawaliśmy gdzieś na koncertach i którzy wydawali się bardzo rzetelni i wiarygodni, ale później w większości przypadków kończyło się to porażką. Niektórzy przejadali pieniądze i się po prostu ulatniali, przez co znacznie ucierpiał nasz biznes franczyzowy. Został na szczęście Maciek Miszkin, który prowadzi trzy Hempszopy: w Łodzi, Radomiu i Białymstoku. Mamy też sklep w Opolu oraz w Anglii, a dokładnie w Londynie.
Jaka jest obecnie twoja rola w DIIL? Czym się zajmujesz?
Przede wszystkim jestem założycielem i szefem – razem z moim wspólnikiem, czyli Wilkiem – całego biznesu. Mamy w zasadzie dość podobny zakres działań z Robkiem, z tym że ja jednak więcej pracuję na zewnątrz z różnymi kontrahentami i włączam ich do funkcjonowania w handlu.
A w samym procesie produkcji też uczestniczysz?
Oczywiście. W tej chwili produkcja proponuje mi wzory, o których dyskutujemy i które razem zatwierdzamy. Sam też podsuwam różne rozwiązania, aczkolwiek staram się dawać pole do popisu ludziom, którzy się znają na tym lepiej niż ja. Po tylu latach w branży jednak znam się dość dobrze na technologiach i mam niezłe poczucie estetyki, więc jak najbardziej funkcjonuję w tym procesie.
Jak z kolei wyglądają sprawy z Gringo – kiedy w twojej głowie pojawił się pomysł, żeby założyć własną knajpę?
Tak naprawdę to od zawsze chciałem mieć jakąś swoją miejscówkę, w której będzie można dobrze zjeść. W końcu nadarzył się odpowiedni moment, miałem już konkretny koncept, który jeszcze w trakcie remontu lokalu się dotarł, i w 2014 roku ruszyliśmy.
Przed laty znajdowała się tutaj mydlarnia, a bezpośrednio przed Gringo działał jeszcze warsztat naprawy telewizorów. Sam budynek powstał w 1936 roku i mieszkała w nim cała moja rodzina od strony ojca, który się zresztą tutaj urodził w latach pięćdziesiątych i do tej pory mieszka.
Chyba fajnie wam się to Gringo przyjęło, nie? Całkiem sporo wyróżnień na was spłynęło.
Tak, przyjęło się bardzo fajnie. Dużo dobrego mówi się na nasz temat. Jeśli chodzi o nagrody, otrzymaliśmy między innymi Warszawską Pyzę czy Złote Widelce. Wszystko to powoduje, że jesteśmy jeszcze bardziej zmotywowani.
Po otwarciu stacjonarnego lokalu na Odolańskiej dość szybko odpaliliście własnego food trucka przy Politechnice.
Tak, a do tego jesienią 2016 roku otworzyliśmy drugą knajpę w Hali Koszyki. Robimy własne napoje, niedługo ruszymy z dedykowanymi do sprzedaży detalicznej nachosami, potem wjadą salsy… Działamy.
Masz plany, żeby jeszcze mocniej się rozwinąć na polu gastronomii?
Tutaj na stole leży plan najnowszej inwestycji (uśmiech). Tam będziemy w jeszcze ciekawszym wydaniu. W październiku 2018 roku będziemy z kolei wystawiać się na targach franczyzy w Pałacu Kultury i wtedy będziemy już gotowi do tego, żeby we właściwy sposób otwierać oddziały w dużych miastach.
Myślami wybiegacie zatem sporo do przodu. Jak ci się teraz rozkłada czas pomiędzy Gringo a DIIL?
Dwa i pół miesiąca mnie ścigałeś, żeby się ustawić, więc widzisz, że nie jest łatwo. Dużo mam na głowie i czasem muszę umieć się wręcz roztroić, bo rozdwoić to już za mało.
Dlaczego zdecydowałeś się akurat na kuchnię meksykańską?
Wzięło się to stąd, że sam w domu robiłem dobre chili con carne. Moja kumpela podrzuciła mi kiedyś fajny przepis, który następnie jeszcze „dosmaczyłem” tak, jak lubiłem, i stworzyłem swoją wersję burrito chili con carne. Na rynku była to nisza, w której odnalazłem się ze swoją formą.
Biorąc pod uwagę profil knajpy: odwiedziłeś już Meksyk?
Dopiero w styczniu 2017 roku byłem po raz pierwszy. Co jednak ciekawe, Meksykanie też odwiedzają Gringo. Na otwarcie knajpy w Koszykach zaprosiłem DJ-kę, która jest Meksykanką, a na co dzień mieszka na Ibizie. Grała u nas w lokalu seta i powiedziała mi, ze jestem jakimś geniuszem, skoro nie byłem jeszcze w Meksyku, a mam tak fajną knajpę z meksykańską szamą. Odpowiedziałem: „Nie, no bez przesady – to po prostu kwestia wyczucia i wyobrażenia sobie pewnych rzeczy”, na co ona odrzekła, że w takim razie udało mi się trafić w punkt. Bardzo miło było mi to słyszeć, ale ja sam bardziej traktuję Gringo jako Tex-Mex w fuzji z polskim podniebieniem i nie utożsamiam go ze stricte meksykańską kuchnią.
Ciekawe jest też to, że w zasadzie w ogóle nie promujesz knajpy swoją ksywą, na zasadzie: „Hej, wpadajcie do Gringo – knajpy, którą założył znany raper Bilon!”.
Tak, bo ważne jest dla mnie, żeby pozycjonować markę jedzeniem, a nie swoją twarzą. Część osób, co prawda, wie, że jestem założycielem Gringo, ale nie wyświetlam się z tym szczególnie.
Masz własną knajpę, w której często podkreśla się aspekt i zdrowotny, i ekologiczny – chociażby możliwie jak najmniejsze zużycie plastiku. Na swojej solówce miałeś z kolei taki kawałek jak nagrane z Sokołem „Zdrówko”. Te tematy od zawsze były ci bliskie?
Nie, to przyszło z wiekiem. Kiedyś sam lubiłem się zatruć w jakimś gównianym fast foodzie – teraz zdarza mi się to może raz do roku. Nie należy też jednak dać się zwariować w tej materii, więc „Zdrówko” jest numerem może nie groteskowym, ale jednak nieco ironicznym. Nie jestem jakimś zboczeńcem na punkcie zdrowia, ale to, co jem, jest dla mnie ważne. Jestem świadomym konsumentem.
W kontekście Gringo pytałem przed chwilą o to, czy byłeś w Meksyku – pamiętam jednak, że w którymś z wywiadów mówiłeś, że generalnie dość sporo podróżujesz…
Tak, zwłaszcza kierunek azjatycki jest dla mnie pociągający – co roku spędzam tam miesiąc. Pierwszy raz w tamtych rejonach byłem na Bali, bo wymyśliłem sobie, że chcę się zaręczyć przy którymś z wodospadów. Kupiłem bilety, zabrałem dziewczynę i córkę – i pojechaliśmy. Zaręczyny się udały, ale ostatecznie jednak się nie hajtnęliśmy. Szczególną sympatią natomiast darzę Tajlandię i tamtejszą wyspę Koh Lipe.
A jakie były najbardziej egzotyczne miejsca, do których udało ci się dotrzeć do tej pory?
Bezludne wyspy na Morzu Andamańskim czy na Morzu Południowochińskim, cieśnina Lombok, wyspy