Emmanuel Kopp argumentował, że takie rzeczy miały już miejsce w historii ludzkości. Podobno starożytni Rzymianie tak bardzo cenili sobie odwagę i bitność Germanów, że pozwalali osiedlać się całym plemionom w granicach imperium. Dzięki temu posiadali waleczną armię i nie musieli wysyłać na wojnę rzymskich obywateli. Kopp podał jeszcze wiele takich przykładów, a Kashtaritu nie znał się tak dobrze na ziemskiej historii, żeby to zweryfikować.
Najpierw admirał był tylko konsultantem wojskowym. Przedstawiał, jak powinny wyglądać terrańskie siły zbrojne, opracowywał taktykę i strategię przyszłych działań militarnych, tworzył struktury i hierarchię służbową. Inżynierowie przedstawili plan zagospodarowania nowej Ziemi, ekonomiści liczyli koszty, a dyplomaci układali warunki kontraktów. Tak powstał plan, który przedstawiono Togarianom.
Kashtaritu nawet się nie obejrzał, jak został jednym z głównych twórców projektu i jego zagorzałym orędownikiem. Porzucił służbę u Nemalahów i całym sercem oddał się sprawie. Uwierzył nie tylko w wizję Koppa, ale i w samego prezydenta. Ufał mu i cenił sobie jego zdanie. Dlatego teraz bardzo zapragnął z nim porozmawiać i podzielić się swoimi obawami.
Wywołał pierwszego pilota. Przed jego nosem natychmiast pojawił się hologram. Olbrzymia twarz Togarianina. Kashtaritu mimowolnie cofnął się, wbijając głębiej w fotel. Oczy o strukturze brylantów spojrzały na niego wyczekująco.
Admirał już otwierał usta, żeby wydać polecenie skierowania promu na Aquaris, lecz uświadomił sobie, że archont natychmiast zostanie o tym powiadomiony. Mógłby nabrać podejrzeń, że coś jest nie tak, skoro po rozmowie z nim Kashtaritu od razu leci na konsultacje do prezydenta Federacji Terrańskiej. Szybko zmienił zdanie.
− Jak długo jeszcze będzie trwał lot?
Translator przetworzył jego pytanie na szeleszczący zbitek dźwięków. Wąskie usta pilota poruszyły się i po chwili z głośników dobiegła odpowiedź:
− Sześćset czterdzieści osiem kardiochtq.
Nathaniel Kashtaritu zmarszczył czoło, próbując przeliczyć to na czas terrański. Togariańska jednostka czasu opierała się na rytmie uderzeń ich serc, który był jednakowy dla całej populacji. Jedno uderzenie na cztery sekundy według ziemskiej rachuby. Wyszło mu, że prom będzie lecieć jeszcze ponad czterdzieści trzy minuty.
„Hajmdal” stacjonował w sektorze wewnętrznym i dotarcie do niego musiało zająć trochę czasu.
− Dziękuję. – Skinął głową.
Zaszeleściło.
− Wszelkie informacje dotyczące kursu, aktualnej prędkości oraz czasu dotarcia do celu znajdzie pan w uaktualnianej na bieżąco bazie danych komputera pokładowego – rzucił beznamiętnie translator, ale admirał przypuszczał, że pilot jest cokolwiek zniesmaczony jego nieporadnością.
− Na przyszłość będę o tym pamiętał – odparł, uśmiechając się lekko. Trójwymiarowa twarz znikła bez słowa.
Togarianie na swój sposób potrafili być aroganccy. Nie przepadali za ludźmi, których z konieczności gościli w swoim dominium. Akceptowali ich obecność, ale nic ponadto. Kashtaritu martwił się, że ta obojętność przerodzi się kiedyś w głębszą niechęć. Do Epsilon Eridani cały czas przybywały rzesze ludzi przyciągniętych marzeniami o nowej Ziemi i już teraz wśród Togarian pojawiały się głosy, że archont powinien ograniczyć ich napływ. Tym bardziej należało zachować czujność i nie popełnić błędu. Ale admirał był tylko żołnierzem i nie miał pojęcia o polityce. Co innego Emmanuel Kopp.
Kashtaritu ponownie uruchomił komunikator i wywołał siedzibę prezydenta Federacji Terrańskiej.
Przez długi czas widział tylko błękitną holograficzną poświatę i obawiał się, że nie uda mu się połączyć. Już miał zrezygnować, kiedy pojawiła się twarz Koppa. Prezydent był mężczyzną w średnim wieku, o zawsze uśmiechniętej, pucołowatej twarzy. Na początku ich znajomości Kashtaritu myślał, że to uśmiech sztuczny, typowy dla wszystkich polityków, ale potem przekonał się, że u Koppa jest naturalny, a on sam to człowiek jowialny i poczciwy.
− Miło pana widzieć, admirale – w głosie prezydenta pobrzmiewała prawdziwa radość.
− Nawzajem, panie prezydencie. – Kashtaritu skłonił głowę z szacunkiem. Również prawdziwym, nieudawanym.
Prywatnie mówili do siebie po imieniu, ale przy oficjalnych okazjach tytułowali się jak należy. W ten sposób Kopp dawał teraz do zrozumienia, że ich rozmowa jest monitorowana, a jej treść rychło dotrze do uszu archonta. Kashtaritu zaklął w myślach.
− Mam nadzieję, że spotkanie na Hquatch przebiegło pomyślnie? – zapytał prezydent.
− Oczywiście – odparł admirał. – Zapewniłem archonta, że wszystko idzie w dobrym kierunku i „Hajmdal” jest w stanie ochronić system Epsilon Eridani przed wszelkim zagrożeniem.
− To dobrze, bardzo dobrze – rzekł prezydent, wiedząc doskonale, że to, co powiedział admirał, było kłamstwem.
− Właśnie wracam na okręt, żeby dokonać ostatnich, kosmetycznych poprawek. Dzięki łaskawości naszych gospodarzy drednot jest już w pełni gotowy do boju.
− Wspaniale!
Nathaniel Kashtaritu zdobył się na sztuczny uśmiech.
− Też tak uważam – odparł. – Dlatego mam zaszczyt zaprosić pana na pokład „Hajmdala”, żeby swoją obecnością uświetnił pan początek manewrów.
Admirał w duchu pogratulował sobie pomysłu. Dzięki temu będzie mógł swobodnie porozmawiać z Koppem.
− Dziękuję za zaproszenie – rzekł prezydent. − Z radością przybędę na „Hajmdala”. Tym bardziej, że jest jeszcze jedna sprawa niecierpiąca zwłoki… I nie przylecę sam.
Admirał uniósł pytająco brew, ale nie doczekał się odpowiedzi.
− Do zobaczenia – powiedział prezydent i się rozłączył.
SYSTEM EPSILON ERIDANI
OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”
Kobieta wysiadła z windy na drugim pokładzie i ruszyła głównym korytarzem w stronę dziobu. W porze kolacji panował tu duży ruch, ale jej było to na rękę. Wtopiła się w tłum ludzi, techników podążających do stołówki, żołnierzy wracających z misji szkoleniowych, podoficerów śpieszących na wachtę. Nikt nie zwracał na nią uwagi. A ona mogła zrealizować swój plan.
Minęła wejście do stanowisk baterii energetycznych, umiejscowionych wzdłuż burty. Dostęp do nich mieli wyłącznie uprawnieni ludzie, obsługujący działa laserowe. Grodzie otwierały się jedynie po przeskanowaniu siatkówki. Ona zaś bez problemu mogła ominąć systemy zabezpieczeń, dostać się do środka i dokonać nieodwracalnych zniszczeń. Ale nawet nie spojrzała w tamtym kierunku. Nie interesował jej taki rodzaj sabotażu.
Nie obchodziły jej również trzy zbrojownie, znajdujące się na drugim pokładzie, ani magazyn pocisków kierowanych. Cały czas zmierzała na dziób „Hajmdala”.
Przechodząc obok stołówki, natknęła się na sześciu szturmowców, którzy właśnie opuszczali pomieszczenie. Byli czymś wyraźnie wzburzeni. Głośno przeklinali i wygrażali komuś, kto pozostał w środku. Musiał nieźle zaleźć im za skórę. Kobieta nie chciałaby być na jego miejscu. W szturmowcach rozpoznała słynny Pluton A.
Czacha i jego kumple byli zadufanymi w sobie dupkami,